DZIEŃ TRZECI
Sedlo Medzirozsutce – MalýRozsutec – Pod Tanečnicou – Tesná Rizňa – Horne Diery – Nové Diery – Dolné Diery – Biely Potok – Terchová – Tiesňavy – Male nocľahy – Sokolie – sedlo Prislop
Sedlo Medzirozsutce – MalýRozsutec – Pod Tanečnicou – Tesná Rizňa – Horne Diery – Nové Diery – Dolné Diery – Biely Potok – Terchová – Tiesňavy – Male nocľahy – Sokolie – sedlo Prislop
Po niezwykle chłodnym świcie nastał słoneczny i z każdą chwilą cieplejszy poranek. Dzień zapowiadał się słoneczny i gorący. Upał rzadko kiedy jest w górach sprzymierzeńcem, ale na słońce nie zwykliśmy narzekać. Paweł jednak poprzedniego dnia doświadczył aż zanadto słonecznego światła i żaru, co skończyło się poparzeniem karku... Toteż przez najbliższe kilkanaście godzin miał z radością witać każdą chmurkę, kroczyć tylko tam, gdzie panuje cień i liczyć na to, że czapka z daszkiem okaże się wystarczającą ochroną przed dalszymi przykrymi konsekwencjami.
Gdzieś około godziny 6 opuściliśmy namiot. Leniwie poczyniliśmy pierwsze przygotowania do porannego posiłku. Jednak najpilniejszą rzeczą było co innego, a mianowicie zlikwidowanie śladów biwakowania. Można się było spodziewać, że w taki słoneczny dzień spotkamy jeszcze kogoś nim opuścimy przełęcz. A niefrasobliwe prezentowanie naszych namiotów mogłoby skończyć się niemiło.
Nie minęło nawet pół godziny odkąd zwinęliśmy obozowisko, gdy przez przełęcz przeszedł mężczyzna w towarzystwie psa. Niedługo po nim jeszcze jakaś para turystów... A zatem nawet poza sezonem można spotkać w słowackich górach podobne ranne ptaszki... A może zwłaszcza wtedy.
Po śniadaniu, mniej (Tomek i Michał) lub bardziej obfitym (Patryk i Paweł), nadszedł czas by opuścić Medzirozsutce. Gdy ostatecznie uporaliśmy się z pakowaniem plecaków, skierowaliśmy się na północ pod rozświetlone porannym słońcem ściany Małego Rozsutca. Rozległa polana, z której mogliśmy prześledzić przebieg ciekawie poprowadzonego zielonego szlaku (łańcuchy, swego rodzaju mostek, czy też „ławeczka”) po chwili została za nami. Za radą Michała ciężkie plecaki, które tylko by nam zawadzały, ukryliśmy w lesie i zacierając ręce przed skalistym odcinkiem, gotowaliśmy się do wspinaczki. Kilkanaście metrów w pionie – ot wszystko. Tomek wiązał jednak z tym miejscem ciekawe wspomnienia.
– Wczoraj wspominałem że zejście z Rozsudca było moim pierwszym porządnym zejściem i dało tak popalić, że od tamtego momentu nauczyłem się schodzić. A tu właśnie były pierwsze... trudności ponad siły. Hi, hi, hi! O ile z wejściem nie było problemu, o tyle ojciec Michała musiał się sporo nabiedzić, aby sprowadzić mnie na dół.
– Gdzie to były niby te trudności? – zagadnął Patryk, lustrując wzrokiem niezbyt przepastną ściankę.
– Teraz widzę to zupełnie inaczej, ale wtedy ta pierwsza od góry ścianka wydawała mi się pionowa. I chyba potem naopowiadałem też niejednemu o zejściu 10-metrową pionową skałą. No nic, trzeba przełknąć tę gorycz – zresztą było to 5 lat temu.
Gdzieś około godziny 6 opuściliśmy namiot. Leniwie poczyniliśmy pierwsze przygotowania do porannego posiłku. Jednak najpilniejszą rzeczą było co innego, a mianowicie zlikwidowanie śladów biwakowania. Można się było spodziewać, że w taki słoneczny dzień spotkamy jeszcze kogoś nim opuścimy przełęcz. A niefrasobliwe prezentowanie naszych namiotów mogłoby skończyć się niemiło.
Nie minęło nawet pół godziny odkąd zwinęliśmy obozowisko, gdy przez przełęcz przeszedł mężczyzna w towarzystwie psa. Niedługo po nim jeszcze jakaś para turystów... A zatem nawet poza sezonem można spotkać w słowackich górach podobne ranne ptaszki... A może zwłaszcza wtedy.
Po śniadaniu, mniej (Tomek i Michał) lub bardziej obfitym (Patryk i Paweł), nadszedł czas by opuścić Medzirozsutce. Gdy ostatecznie uporaliśmy się z pakowaniem plecaków, skierowaliśmy się na północ pod rozświetlone porannym słońcem ściany Małego Rozsutca. Rozległa polana, z której mogliśmy prześledzić przebieg ciekawie poprowadzonego zielonego szlaku (łańcuchy, swego rodzaju mostek, czy też „ławeczka”) po chwili została za nami. Za radą Michała ciężkie plecaki, które tylko by nam zawadzały, ukryliśmy w lesie i zacierając ręce przed skalistym odcinkiem, gotowaliśmy się do wspinaczki. Kilkanaście metrów w pionie – ot wszystko. Tomek wiązał jednak z tym miejscem ciekawe wspomnienia.
– Wczoraj wspominałem że zejście z Rozsudca było moim pierwszym porządnym zejściem i dało tak popalić, że od tamtego momentu nauczyłem się schodzić. A tu właśnie były pierwsze... trudności ponad siły. Hi, hi, hi! O ile z wejściem nie było problemu, o tyle ojciec Michała musiał się sporo nabiedzić, aby sprowadzić mnie na dół.
– Gdzie to były niby te trudności? – zagadnął Patryk, lustrując wzrokiem niezbyt przepastną ściankę.
– Teraz widzę to zupełnie inaczej, ale wtedy ta pierwsza od góry ścianka wydawała mi się pionowa. I chyba potem naopowiadałem też niejednemu o zejściu 10-metrową pionową skałą. No nic, trzeba przełknąć tę gorycz – zresztą było to 5 lat temu.
Po krótkim kontakcie ze sztucznymi ułatwieniami wydostaliśmy się na przyjaźniejszy teren i po pięciu minutach osiągnęliśmy wierzchołek Małego Rozsutca. Paweł wypatrzył sobie miejsce choć trochę zacienione i stąd lustrował wzrokiem okolicę. Michał postanowił tym razem zrobić użytek ze swojego aparatu z 26-krotnym powiększeniem, a Patryk i Tomek przyglądali się panoramie roztaczającej się wokół. Najwybitniej prezentował się oczywiście bliski Wielki Rozsutec, choć należy przyznać, zdecydowanie mniej imponująco niż z przełęczy Medziholie. Zasłaniał jednak sobą prawie cały główny grzbiet, zatem spoglądaliśmy przeważnie na północny horyzont. Gdzieś tam, wśród kilku pasm Beskidów Kysuckich wiodła droga, którą mieliśmy wrócić do Polski. Wzrok przyciągała także rozsiadła u krańca Kotliny Żylińskiej Terchova, w której już dziś mieliśmy zagościć, oraz Magura Orawska z masywnie prezentującym się Minčolem.
Paweł witał z radością każdą chmurę, która choć na chwilę zakryła słoneczną tarczę. Na nasze nieszczęście rzadko dochodziło do takiego zjawiska. Jeżeli wcześniej można było wątpić, to teraz było jasne, że czeka nas upalny dzień.
Z tego powodu po zejściu z Małego Rozsutca i ponownym zbrataniu się z plecakami, skierowaliśmy się do źródełka położonego 2-3 minuty marszu poniżej przełęczy. Jako że ze szczytu zauważyliśmy ścieżkę biegnącą bezpośrednio do zdroju, postanowiliśmy skrócić sobie drogę. Jednak pierwsza dróżka na którą wkroczyliśmy biegła w niewłaściwym kierunku, na skutek czego trzeba było zawrócić. Drugi wybór był już właściwy.
Napełnienie butelek leniwie sączącą się wodą zajęło kilka chwil, kiedy to była też okazja do pobieżnego odświeżenia się. Nie marudziliśmy jednak zbyt długo, gdyż Horne Diery wzywały. Po kilku chwilach znaleźliśmy się na ładnej polance. Ładnie prezentowały się stąd oba Rozsutce a ponadto osobliwością była uwieńczona skałkami kopka na jej skraju. Stało się mniej więcej to, czego można było się spodziewać.
Podczas gdy przyglądaliśmy się drogowskazowi oraz ogłoszeniu, że szlak przez Horne Diery jest jednokierunkowy – rzecz prosta od dołu do góry – Paweł zrzucił bagaż i biegiem ruszył ku skałkom. Kilka skoków i już był na górze.
Tymczasem na dole roztrząsaliśmy niespodziewaną nowinę.
– Ten szlak na pewno nie był wcześniej jednokierunkowy – zauważył Michał.
– A jakże! Przecież swego czasu właśnie schodziliśmy tędy do Stefanowej... – potwierdził Tomek.
– W takim razie co robimy? – zadał przekorne pytanie Patryk.
– Oczywiście idziemy zielonym szlakiem, omijającym wąwóz, bo już dosyć złamaliśmy regulamin parku nocując na Medziholiu… Medzirozsutcu.
Michał krzywo spojrzał na Tomka opowiadającego te fanaberie, ale nie zdążył nic dodać, gdyż Patryk pociągnął sprawę dalej.
– I potem też będzie trzeba ominąć Dolne Diery. A szkoda, bo tak byłem ich ciekaw.
– Jeszcze się nachodzimy po drabinkach w Słowackim Raju...
– Tak, ale marne to pocieszenie – twarz Patryka wyrażała teraz niespotykane zafrasowanie.
Michał dłużej nie wytrzymał:
– Uważam, że możemy iść Dierami.
Zamiast odpowiedzi usłyszał jednak wybuch śmiechu.
– Przecież wiem, że robiliście sobie żarty. Ale myślę, że ten zakaz dotyczy tylko sezonu.
– Mniejsza o to. Idziemy i tyle.
Nie wiedzieć jednak, czy to słońce które wyszło zza chmur, czy świadomość niewielkiego wyczynu, a może rozczarowanie nieszczególnym widokiem sprawiły, że Paweł jak szybko wszedł, tak też powrócił. Nie roztrząsając dłużej kwestii zielonego, czy też niebieskiego szlaku, ruszyliśmy w dół doliną Dierowego potoku.
Paweł witał z radością każdą chmurę, która choć na chwilę zakryła słoneczną tarczę. Na nasze nieszczęście rzadko dochodziło do takiego zjawiska. Jeżeli wcześniej można było wątpić, to teraz było jasne, że czeka nas upalny dzień.
Z tego powodu po zejściu z Małego Rozsutca i ponownym zbrataniu się z plecakami, skierowaliśmy się do źródełka położonego 2-3 minuty marszu poniżej przełęczy. Jako że ze szczytu zauważyliśmy ścieżkę biegnącą bezpośrednio do zdroju, postanowiliśmy skrócić sobie drogę. Jednak pierwsza dróżka na którą wkroczyliśmy biegła w niewłaściwym kierunku, na skutek czego trzeba było zawrócić. Drugi wybór był już właściwy.
Napełnienie butelek leniwie sączącą się wodą zajęło kilka chwil, kiedy to była też okazja do pobieżnego odświeżenia się. Nie marudziliśmy jednak zbyt długo, gdyż Horne Diery wzywały. Po kilku chwilach znaleźliśmy się na ładnej polance. Ładnie prezentowały się stąd oba Rozsutce a ponadto osobliwością była uwieńczona skałkami kopka na jej skraju. Stało się mniej więcej to, czego można było się spodziewać.
Podczas gdy przyglądaliśmy się drogowskazowi oraz ogłoszeniu, że szlak przez Horne Diery jest jednokierunkowy – rzecz prosta od dołu do góry – Paweł zrzucił bagaż i biegiem ruszył ku skałkom. Kilka skoków i już był na górze.
Tymczasem na dole roztrząsaliśmy niespodziewaną nowinę.
– Ten szlak na pewno nie był wcześniej jednokierunkowy – zauważył Michał.
– A jakże! Przecież swego czasu właśnie schodziliśmy tędy do Stefanowej... – potwierdził Tomek.
– W takim razie co robimy? – zadał przekorne pytanie Patryk.
– Oczywiście idziemy zielonym szlakiem, omijającym wąwóz, bo już dosyć złamaliśmy regulamin parku nocując na Medziholiu… Medzirozsutcu.
Michał krzywo spojrzał na Tomka opowiadającego te fanaberie, ale nie zdążył nic dodać, gdyż Patryk pociągnął sprawę dalej.
– I potem też będzie trzeba ominąć Dolne Diery. A szkoda, bo tak byłem ich ciekaw.
– Jeszcze się nachodzimy po drabinkach w Słowackim Raju...
– Tak, ale marne to pocieszenie – twarz Patryka wyrażała teraz niespotykane zafrasowanie.
Michał dłużej nie wytrzymał:
– Uważam, że możemy iść Dierami.
Zamiast odpowiedzi usłyszał jednak wybuch śmiechu.
– Przecież wiem, że robiliście sobie żarty. Ale myślę, że ten zakaz dotyczy tylko sezonu.
– Mniejsza o to. Idziemy i tyle.
Nie wiedzieć jednak, czy to słońce które wyszło zza chmur, czy świadomość niewielkiego wyczynu, a może rozczarowanie nieszczególnym widokiem sprawiły, że Paweł jak szybko wszedł, tak też powrócił. Nie roztrząsając dłużej kwestii zielonego, czy też niebieskiego szlaku, ruszyliśmy w dół doliną Dierowego potoku.
Jak można przeczytać w przewodnikach, Diery to zespół skalnych wąwozów wyrzeźbionych przez wody spływające z masywu obu Rozsutców oraz Bobotów. Potoki w ciągu tysięcy lat wyżłobiły w mniej odpornych skałach głębokie kaniony, podcięte licznymi progami, na których powstało kilkanaście wodospadów. Spadająca z wysokości woda utworzyła na dnie potoku zagłębienia, które geograf nazwałby kociołami eworsyjnymi, natomiast Słowacy mają na ich określenie słowo „diery”, czyli po prostu dziury.
Dla nas gościna w tym miejscu była atrakcją, o którą trudno w Polsce, ale wymagała również sporego wysiłku. Schodzenie po mokrej, śliskiej skale, korzystanie z łańcuchów, mostków i drabinek z kilkunastokilogramowym obciążeniem nie miało w sobie nic z beztroski, a wymagało wyostrzonej uwagi i ostrożności. Michał, pełniący jeszcze rolę przewodnika, nakazał zachowanie odstępów i polecił Tomkowi zamykać grupę. Minęliśmy jeden wodospad, potem drugi, efektowniejszy, który można było oglądać z położonej wzdłuż niego drabinki. Paweł w przeciwieństwie do poprzedniego dnia nie wyrywał do przodu. Wręcz przeciwnie. Często przystawał, wyjmował aparat i głowił się nad znalezieniem jak najlepszego ujęcia.
Przeszliśmy już co najmniej połowę doliny, gdy natknęliśmy się na pierwszych turystów... No, może to trochę zbyt duże słowo. Torebka na ramieniu młodej Słowaczki, która wraz z dwiema nie gorzej wyekwipowanymi koleżankami zawierzyła szykownym sandałkom na – jakby nie patrzeć – żelaznej drodze. Na kolejne spotkanie nie musieliśmy długo czekać. Było to małżeństwo, które z pewnością już przed dekadą święciło swój srebrny jubileusz. Uprzejmie odpowiedzieli na nasze pozdrowienie i zagadnęli skąd przybywamy i dokąd zmierzamy. Jak się dowiedzieliśmy, w młodości poznali dobrze Małą Fatrę, a teraz postanowili wrócić do miejsc, do których siły pozwalają im dotrzeć. Gdy już mieliśmy się pożegnać, Michał postanowił udzielić słowackiej parze ważnej informacji.
– Teraz tam na górze będą... – wstrzymał się na chwilę, by znaleźć właściwe słowo – žebžiky.
Mężczyzna zastanowił się głęboko, być może przypominając sobie cóż to po czesku znaczą owe „žebžiky”, gdyż w słowackim słowo to nie istnieje.
– Dobre, dobre. Žebžiky.
Ledwie oddaliliśmy się trochę od małżeństwa, wybuchnęliśmy stłumionym śmiechem.
– Tam hore su žebžiky, hej? A tam dole su taktiež? – zagadnął parskając co słowo śmiechem Tomek.
– Dobre, dobre. Žebžiky – powtórzył Patryk.
– Nie wiem o co wam chodzi. Žebžiky to drabinki.
– Nietrudno się domyślić, ale można przypuszczać, że Ameryki nie odkryłeś.
– Naprawdę was nie rozumiem.
– No przecież oni wiedzieli dobrze że będą drabinki, a w dole pewni niejedną przeszli.
Michał pokiwał głową, a Paweł dodał na zakończenie:
– Dobre, dobre!
Dla nas gościna w tym miejscu była atrakcją, o którą trudno w Polsce, ale wymagała również sporego wysiłku. Schodzenie po mokrej, śliskiej skale, korzystanie z łańcuchów, mostków i drabinek z kilkunastokilogramowym obciążeniem nie miało w sobie nic z beztroski, a wymagało wyostrzonej uwagi i ostrożności. Michał, pełniący jeszcze rolę przewodnika, nakazał zachowanie odstępów i polecił Tomkowi zamykać grupę. Minęliśmy jeden wodospad, potem drugi, efektowniejszy, który można było oglądać z położonej wzdłuż niego drabinki. Paweł w przeciwieństwie do poprzedniego dnia nie wyrywał do przodu. Wręcz przeciwnie. Często przystawał, wyjmował aparat i głowił się nad znalezieniem jak najlepszego ujęcia.
Przeszliśmy już co najmniej połowę doliny, gdy natknęliśmy się na pierwszych turystów... No, może to trochę zbyt duże słowo. Torebka na ramieniu młodej Słowaczki, która wraz z dwiema nie gorzej wyekwipowanymi koleżankami zawierzyła szykownym sandałkom na – jakby nie patrzeć – żelaznej drodze. Na kolejne spotkanie nie musieliśmy długo czekać. Było to małżeństwo, które z pewnością już przed dekadą święciło swój srebrny jubileusz. Uprzejmie odpowiedzieli na nasze pozdrowienie i zagadnęli skąd przybywamy i dokąd zmierzamy. Jak się dowiedzieliśmy, w młodości poznali dobrze Małą Fatrę, a teraz postanowili wrócić do miejsc, do których siły pozwalają im dotrzeć. Gdy już mieliśmy się pożegnać, Michał postanowił udzielić słowackiej parze ważnej informacji.
– Teraz tam na górze będą... – wstrzymał się na chwilę, by znaleźć właściwe słowo – žebžiky.
Mężczyzna zastanowił się głęboko, być może przypominając sobie cóż to po czesku znaczą owe „žebžiky”, gdyż w słowackim słowo to nie istnieje.
– Dobre, dobre. Žebžiky.
Ledwie oddaliliśmy się trochę od małżeństwa, wybuchnęliśmy stłumionym śmiechem.
– Tam hore su žebžiky, hej? A tam dole su taktiež? – zagadnął parskając co słowo śmiechem Tomek.
– Dobre, dobre. Žebžiky – powtórzył Patryk.
– Nie wiem o co wam chodzi. Žebžiky to drabinki.
– Nietrudno się domyślić, ale można przypuszczać, że Ameryki nie odkryłeś.
– Naprawdę was nie rozumiem.
– No przecież oni wiedzieli dobrze że będą drabinki, a w dole pewni niejedną przeszli.
Michał pokiwał głową, a Paweł dodał na zakończenie:
– Dobre, dobre!
W dalszej drodze, ku rozpaczy Michała, nie schodziło nam z ust feralne słowo „žebžiky”. Na jego szczęście dotarliśmy wkrótce do rozdroża. Przebywało tam kilka osób, wokół leżały jakieś narzędzia, pędzle, puszki farby. Najwyraźniej mieliśmy przyjemność spotkać pracowników parku narodowego. Zorientowawszy się w porę, Michał ustalił z nami, że przybywamy z Zazrivy i postanowił prowadzić rozmowę (ku naszej nietajonej radości, ale bynajmniej nie z obawy).
– Dobrý deň.
– Ahoj. Już tak wcześnie w górach? Skąd to idziecie?
– Z Zazrivy, przez Małego Rozsudca i tu w dół. Można wiedzieć od kiedy szlak przez Diery jest jednokierunkowy, bo dawniej tak nie było.
– Dopiero od tego sezonu. A gdzie to w Zazrivie spali, nie bójcie się, nie będziemy was bili?
– W Zazrivie, w kwaterze, privat.
Widać było że rozmówca nie specjalnie wierzył naszym zapewnieniom, ale nie drążył dalej. Dalsza rozmowa była już bardziej neutralna.
– Wy jesteście z Polski?
– Tak.
– No to przecież się rozumiemy – uwaga ta była zasadna, gdyż rozmowa toczyła się wcześniej łamaną słowacczyzną, która jednak spisana w tym miejscu, mogłaby być kłopotliwa dla Czytelnika. W każdym razie nie spotkaliśmy służbistów, bo sami zaproponowali nam zejście pod prąd, powtarzając że ograniczenie wprowadzono ze względu na tłumy przybywające do tej namiastki Słowackiego Raju w wakacje.
Miejsce nie nadawało się zbytnio na postój, więc łyknąwszy kilka łyków wody oraz pożegnawszy się z pracownikami ruszyliśmy w dół kanionu. Po chwili natknęliśmy się na zniszczony mostek. Następnie należało zejść kolejną drabinką przewieszoną nad wodospadem. W Dolnych Dierach napotkaliśmy o wiele mniej śliskich wilgotnych skał, natomiast tym więcej żelaza i... ludzi. W połowie wąwozu minęliśmy się z grupą 20 dzieci. Krocząca na końcu opiekunka niewiele przejmowała się, że przepuszczamy wszystkich i czekamy aż i ona opuści drabinkę. Jak gdyby nigdy nic wyciągnęła telefon komórkowy i najwyraźniej nie potrafiąc z należytą wprawą posługiwać się tym nowoczesnym wynalazkiem, długo manewrowała nad zdjęciem swojej najpowolniejszej podopiecznej, a potem równie starannie szukała jak najlepszego ujęcia wodospadu i drabinki, które niedługo, zdobywając się na najwyższe bohaterstwo, miała pokonać.
– Liczę do dziesięciu i jeśli nie ruszy się, idę – niecierpliwił się Paweł.
Kobieta jednak przejawiała o wiele bardziej subtelny zmysł czasu i chwilę jeszcze przypatrzywszy się przepastnemu wąwozowi, niespiesznie ruszyła w górę. Nasze pozdrowienie nie zabrzmiało chyba zbyt przyjaźnie, ale nie przejmując się tym zanadto, z ulgą ruszyliśmy w dół.
– Dobrý deň.
– Ahoj. Już tak wcześnie w górach? Skąd to idziecie?
– Z Zazrivy, przez Małego Rozsudca i tu w dół. Można wiedzieć od kiedy szlak przez Diery jest jednokierunkowy, bo dawniej tak nie było.
– Dopiero od tego sezonu. A gdzie to w Zazrivie spali, nie bójcie się, nie będziemy was bili?
– W Zazrivie, w kwaterze, privat.
Widać było że rozmówca nie specjalnie wierzył naszym zapewnieniom, ale nie drążył dalej. Dalsza rozmowa była już bardziej neutralna.
– Wy jesteście z Polski?
– Tak.
– No to przecież się rozumiemy – uwaga ta była zasadna, gdyż rozmowa toczyła się wcześniej łamaną słowacczyzną, która jednak spisana w tym miejscu, mogłaby być kłopotliwa dla Czytelnika. W każdym razie nie spotkaliśmy służbistów, bo sami zaproponowali nam zejście pod prąd, powtarzając że ograniczenie wprowadzono ze względu na tłumy przybywające do tej namiastki Słowackiego Raju w wakacje.
Miejsce nie nadawało się zbytnio na postój, więc łyknąwszy kilka łyków wody oraz pożegnawszy się z pracownikami ruszyliśmy w dół kanionu. Po chwili natknęliśmy się na zniszczony mostek. Następnie należało zejść kolejną drabinką przewieszoną nad wodospadem. W Dolnych Dierach napotkaliśmy o wiele mniej śliskich wilgotnych skał, natomiast tym więcej żelaza i... ludzi. W połowie wąwozu minęliśmy się z grupą 20 dzieci. Krocząca na końcu opiekunka niewiele przejmowała się, że przepuszczamy wszystkich i czekamy aż i ona opuści drabinkę. Jak gdyby nigdy nic wyciągnęła telefon komórkowy i najwyraźniej nie potrafiąc z należytą wprawą posługiwać się tym nowoczesnym wynalazkiem, długo manewrowała nad zdjęciem swojej najpowolniejszej podopiecznej, a potem równie starannie szukała jak najlepszego ujęcia wodospadu i drabinki, które niedługo, zdobywając się na najwyższe bohaterstwo, miała pokonać.
– Liczę do dziesięciu i jeśli nie ruszy się, idę – niecierpliwił się Paweł.
Kobieta jednak przejawiała o wiele bardziej subtelny zmysł czasu i chwilę jeszcze przypatrzywszy się przepastnemu wąwozowi, niespiesznie ruszyła w górę. Nasze pozdrowienie nie zabrzmiało chyba zbyt przyjaźnie, ale nie przejmując się tym zanadto, z ulgą ruszyliśmy w dół.
Niedługo cieszyliśmy się samotnością, gdyż po chwili natknęliśmy się na kolejną, mniejszą grupę. Na jej czele sadził wielkimi susami może 12-letni chłopiec, skacząc z kamienia na kamień, z kamienia na kładkę, czy gdzie go tam jeszcze oczy nie poniosły. Nieświadom, co znaczy spotkanie z dwukrotnie większą masą, przemknął odważnie obok nas, choć wystarczyłoby jedno zachwianie, jego lub nasze, by plecakiem strącić go do potoku. Na szczęście do tego nie doszło. Ale chłopczyna nie dawał spokoju, gdyż wysforowawszy się przed swoich towarzyszy, postanowił wrócić się do nich i być może pomóc w przeprawieniu się suchą nogą w górę wąwozu. Tym razem jednak przeliczył się ze swoimi zdolnościami i obuta w tenisówki stopa ześlizgnęła się z kamienia i zakosztowała krótkiej kąpieli. Trochę ostrożniej stawiał kolejne kroki, ale gdy tylko dołączył do swoich, znów rozpoczął harce. Co się działo dalej, nie wiemy, gdyż straciliśmy młodzieńca sprzed oczu.
To nie był jednak wcale koniec ciekawych spotkań. Nie minęło nawet 5 minut, gdy napotkaliśmy ojca i matkę z synem... Nie wykluczone, że chłopiec wagą dorównywał obu rodzicom razem wziętym. Widok jego niezgrabnych ruchów na nierównościach ścieżki budził zarówno wesołość jak i żal... Zlany potem i ślizgając się co krok, uparcie kroczył przed siebie.
Teren wypłaszczył się i po chwili wyszliśmy z lasu. Z prawdziwą ulgą przywitaliśmy słoneczną (choć to akurat dziś nie było zaletą) polanę Podžiar. Tu można było wreszcie odpocząć. Zasiedliśmy na trawce w cieniu, z uwagą przypatrując się kolejnym grupom wyruszającym na szturm Dier.
Po ugaszeniu pragnienia i rozdzieleniu czekolady, rozłożyliśmy mapę, by przyjrzeć się zaplanowanej na dziś trasie. Razem z Michałem mieliśmy, zahaczając jeszcze wcześniej o Nove Diery zejść do przystanku Biely Potok. Stamtąd liczyliśmy na autobusy do Żyliny. Z tego miasta Michał postanowił udać się do granicznej stacji Skalite-Serafinov, a po pięciu minutach marszu wsiąść w pociąg ze Zwardonia do Katowic.
Pozostało jeszcze obmyślić marszrutę dla trójki pozostającej w górach. Swego czasu myśleliśmy, by właśnie z Podziaru udać się na Boboty, zejść do bramy Tiesnavy, a potem przez Sokolie dotrzeć na Przysłop. Okazało się jednak, że zejście Hornymi Dierami zajęło nam więcej czasu niż przewidywaliśmy, a i upał nie nastrajał do wydłużania marszruty na siłę. Zatem rozsądnym rozwiązaniem było zejście do szosy i przejazd autobusem do Terchowej. W każdym razie z pewnością nie uśmiechał się nam godzinny marsz w południowych godzinach po rozgrzanym asfalcie. A że konieczne było uzupełnienie zapasów żywności, to nie było nad czym się zastanawiać. Już zacieraliśmy ręce na myśl o uczcie podobnej do tej z Rabki, sprzed trzech kwartałów... A potem Tiesňavy, zbójnicki chodnik, Sokolie i nocleg na Przysłopie.
To nie był jednak wcale koniec ciekawych spotkań. Nie minęło nawet 5 minut, gdy napotkaliśmy ojca i matkę z synem... Nie wykluczone, że chłopiec wagą dorównywał obu rodzicom razem wziętym. Widok jego niezgrabnych ruchów na nierównościach ścieżki budził zarówno wesołość jak i żal... Zlany potem i ślizgając się co krok, uparcie kroczył przed siebie.
Teren wypłaszczył się i po chwili wyszliśmy z lasu. Z prawdziwą ulgą przywitaliśmy słoneczną (choć to akurat dziś nie było zaletą) polanę Podžiar. Tu można było wreszcie odpocząć. Zasiedliśmy na trawce w cieniu, z uwagą przypatrując się kolejnym grupom wyruszającym na szturm Dier.
Po ugaszeniu pragnienia i rozdzieleniu czekolady, rozłożyliśmy mapę, by przyjrzeć się zaplanowanej na dziś trasie. Razem z Michałem mieliśmy, zahaczając jeszcze wcześniej o Nove Diery zejść do przystanku Biely Potok. Stamtąd liczyliśmy na autobusy do Żyliny. Z tego miasta Michał postanowił udać się do granicznej stacji Skalite-Serafinov, a po pięciu minutach marszu wsiąść w pociąg ze Zwardonia do Katowic.
Pozostało jeszcze obmyślić marszrutę dla trójki pozostającej w górach. Swego czasu myśleliśmy, by właśnie z Podziaru udać się na Boboty, zejść do bramy Tiesnavy, a potem przez Sokolie dotrzeć na Przysłop. Okazało się jednak, że zejście Hornymi Dierami zajęło nam więcej czasu niż przewidywaliśmy, a i upał nie nastrajał do wydłużania marszruty na siłę. Zatem rozsądnym rozwiązaniem było zejście do szosy i przejazd autobusem do Terchowej. W każdym razie z pewnością nie uśmiechał się nam godzinny marsz w południowych godzinach po rozgrzanym asfalcie. A że konieczne było uzupełnienie zapasów żywności, to nie było nad czym się zastanawiać. Już zacieraliśmy ręce na myśl o uczcie podobnej do tej z Rabki, sprzed trzech kwartałów... A potem Tiesňavy, zbójnicki chodnik, Sokolie i nocleg na Przysłopie.
DALSZA CZĘŚĆ RELACJI W PRZYGOTOWANIU