TATRY WYSOKIE
„Skarby wasze przyjmuję...”
Na zachętę dla Czytelnika pochwalimy się, że fragmenty poniższego opowiadania zwyciężyły w konkursie "Wszystkie drogi prowadzą do Roztoki", w kategorii "wyprawa górska".
Lato dobiegało końca, a ziemia przechylała się coraz bardziej ku jesieni. Wielodniowe, dokuczliwe upały zdążyły wyssać wilgoć z traw, które miast cieszyć oko świeżą wiosenną zielenią, pożółkły. Także drzewa zrzuciły pierwsze liście, spalone słonecznym żarem. Dawno już pojawiły się na niebie sierpniowe obłoki. Każdy kolejny dzień stawał się krótszy, ustępując nocy, która nieuchronnie miała zapanować nad kolejnym półroczem. Wiatr nie niósł już ze sobą letniego ciepła, lecz wyraźnie zwiastował odmianę, zgodną z biegiem i prawami natury.
A jednak było coś niezwykłego i nieokreślonego w tym powiewie. Zdawał się on nieść ze sobą tchnienie, które spłynęło z niebotycznych turni, przewaliło się przez morze gór zamykające mu drogę ku dolinom, a w końcu, wypłynąwszy na wielką przestrzeń, rozlało się we wszystkich kierunkach. I tu – rzecz niezwykła – ów powiew nie został dostrzeżony przez przeklinających palące promienie słońca ludzi, ani też wykryty przez jakikolwiek przyrząd pomiarowy. Jednak każdy, kto znał to niezwykłe tchnienie, nie mógł pozostać wobec niego obojętny. A ono przenikając człowieka do głębi, wzywało do swego źródła.
Nadszedł więc ten dzień, w którym wyruszyliśmy ku tatrzańskim bezdrożom. Cóż z tego, że plany wielokrotnie się zmieniły, że 3-tygodniowa wędrówka od Przełęczy Huciańskiej po Ździarską odeszła w krąg nieziszczalnych marzeń? Cóż z tego, że zamiast wielkiej improwizacji, mieliśmy ściśle określony termin wyjazdu i powrotu? Cóż z tego, że nauczeni doświadczeniami z Małej Fatry i Tatr Niżnych, mogliśmy się spodziewać, że rzeczywistość okaże się o wiele mniej barwna niż wiedzeni fantazją oczekiwaliśmy? Nie pozostało nic innego, jak tylko zawierzyć, że naszą przyszłość przenika może tylko to nieodgadnione tchnienie i pogodzić się, że najmniej leży ona w naszych rękach. I spojrzawszy z Szerokiej Przełęczy Bielskiej ku skąpanym w obłokach niczym w dymie kadzidła Tatrom Wysokim, zapraszających do udziału w swoim tajemniczym misterium, zawołać za Mariuszem Zaruskim:
A jednak było coś niezwykłego i nieokreślonego w tym powiewie. Zdawał się on nieść ze sobą tchnienie, które spłynęło z niebotycznych turni, przewaliło się przez morze gór zamykające mu drogę ku dolinom, a w końcu, wypłynąwszy na wielką przestrzeń, rozlało się we wszystkich kierunkach. I tu – rzecz niezwykła – ów powiew nie został dostrzeżony przez przeklinających palące promienie słońca ludzi, ani też wykryty przez jakikolwiek przyrząd pomiarowy. Jednak każdy, kto znał to niezwykłe tchnienie, nie mógł pozostać wobec niego obojętny. A ono przenikając człowieka do głębi, wzywało do swego źródła.
Nadszedł więc ten dzień, w którym wyruszyliśmy ku tatrzańskim bezdrożom. Cóż z tego, że plany wielokrotnie się zmieniły, że 3-tygodniowa wędrówka od Przełęczy Huciańskiej po Ździarską odeszła w krąg nieziszczalnych marzeń? Cóż z tego, że zamiast wielkiej improwizacji, mieliśmy ściśle określony termin wyjazdu i powrotu? Cóż z tego, że nauczeni doświadczeniami z Małej Fatry i Tatr Niżnych, mogliśmy się spodziewać, że rzeczywistość okaże się o wiele mniej barwna niż wiedzeni fantazją oczekiwaliśmy? Nie pozostało nic innego, jak tylko zawierzyć, że naszą przyszłość przenika może tylko to nieodgadnione tchnienie i pogodzić się, że najmniej leży ona w naszych rękach. I spojrzawszy z Szerokiej Przełęczy Bielskiej ku skąpanym w obłokach niczym w dymie kadzidła Tatrom Wysokim, zapraszających do udziału w swoim tajemniczym misterium, zawołać za Mariuszem Zaruskim:
Wróciłem do was, znów na was patrzę, czar piękna waszego wchłaniam całą treścią swej duszy, z miłością dotykam chropawego granitu waszych turni krzesanych, powietrzem się waszym upijam...
Skarby wasze przyjmuję...
Tatry wy Boże, niczyje...
Skarby wasze przyjmuję...
Tatry wy Boże, niczyje...
Dzień I
Ździar (Średnica) – Ptasiowska Rówienka – Polana pod Głośną Skałą – Szeroka Przełęcz Bielska –
Przełęcz pod Kopą – Wielki Biały Staw
Przełęcz pod Kopą – Wielki Biały Staw
Było kilka minut przed godziną trzecią po południu, gdy zasapany autobus osiągnął przełęcz Ździarską i żwawo staczał się w dół ku Dolinie Bielskiego Potoku, gdzie rozłożyła się największa miejscowość u podnóża Tatr - licząca ok. 4 tys. mieszkańców wieś Ździar. Po krótkiej, lecz wesołej podróży z Łysej Polany, przygotowywaliśmy się do wyjścia z pojazdu. Przystanek znajdował się na wielkiej łące, w pobliżu obleganego zimą ośrodka narciarskiego. To jest właśnie Średnica – polana leżąca po części w Tatrach Bielskich, a częściowo w Magurze Spiskiej.
Nie zwlekając, bo czekała nas długa droga, którą musieliśmy przebyć nim zapadną ciemności, skierowaliśmy się w dół doliny za znakami zielonymi. Wysoko, ponad tysiąc metrów nad nami wznosiły się najwyższe szczyty Tatr Bielskich – Hawrań i Płaczliwa Skała. Gdzieś między bocznymi grzbietami i gmatwaniną reglowych wzniesień, opadała z Szerokiej Przełęczy Bielskiej Dolina do Regli. To właśnie ona miała nas wyprowadzić na grań.
Nie minęło pięć minut, gdy znaleźliśmy się w lesie, a po kolejnych dwudziestu dotarliśmy do Ptasiowskiej Rówienki, gdzie zastaliśmy jeden samochód i opuszczony budynek jedynej kasy na obszarze TANAP-u. To tu pobierane są opłaty za wstęp na ścieżkę dydaktyczną Ździar – Przełęcz pod Kopą, jedyny szlak umożliwiający wstęp do samego serca Tatr Bielskich. Nie rozważaliśmy, czy to późnej porze, końcowi sezonu, a może przemalowaniu dawnych znaków na czerwone (przedłużenie magistrali), zawdzięczamy darmowy wstęp.
Nie zwlekając, bo czekała nas długa droga, którą musieliśmy przebyć nim zapadną ciemności, skierowaliśmy się w dół doliny za znakami zielonymi. Wysoko, ponad tysiąc metrów nad nami wznosiły się najwyższe szczyty Tatr Bielskich – Hawrań i Płaczliwa Skała. Gdzieś między bocznymi grzbietami i gmatwaniną reglowych wzniesień, opadała z Szerokiej Przełęczy Bielskiej Dolina do Regli. To właśnie ona miała nas wyprowadzić na grań.
Nie minęło pięć minut, gdy znaleźliśmy się w lesie, a po kolejnych dwudziestu dotarliśmy do Ptasiowskiej Rówienki, gdzie zastaliśmy jeden samochód i opuszczony budynek jedynej kasy na obszarze TANAP-u. To tu pobierane są opłaty za wstęp na ścieżkę dydaktyczną Ździar – Przełęcz pod Kopą, jedyny szlak umożliwiający wstęp do samego serca Tatr Bielskich. Nie rozważaliśmy, czy to późnej porze, końcowi sezonu, a może przemalowaniu dawnych znaków na czerwone (przedłużenie magistrali), zawdzięczamy darmowy wstęp.
W tym nieszczególnym miejscu kończył się spacer. Odtąd wąska ścieżyna pięła się stromo ku górze. Jeszcze nie można było odczuć niezwykłości obszaru jakim są Tatry Bielskie, ale im wyżej, tym góry zdawały się odsłaniać więcej swoich tajemnic. Najpierw ze zdziwieniem zauważyliśmy, że łożysko potoku do Regli jest zupełnie suche. Dnem doliny nie płynęła żadna, najmniejsza nawet strużka wody. I nie można tego było tłumaczyć tylko poprzez charakterystykę obszarów krasowych. Był to pierwszy dowód, a przyszłość przyniosła ich jeszcze więcej, że wędrowaliśmy w niezwykle suchym jak na Tatry okresie.
Z pomocą kilku kładek przedostaliśmy się przez skalną bramę na drugą stronę doliny. Niewielka polanka odsłoniła przed nami piętrzącą się po lewej stronie charakterystyczną Opaloną Turnię. Rzedniejącym wraz z wysokością lasem zmierzaliśmy dalej, by gdzieś na wysokości 1250 metrów zarządzić pierwszy postój.
Wysoko nad nami ciągnął się łagodny główny grzbiet. Zamiast kosówki, królowały wszędzie trawy. I rzecz ciekawa – im należy przypisać złudzenie, któremu często ulegają turyści. W takim odkrytym terenie wszystko wydaje się być znacznie bliżej niż jest w istocie. Podobnie i teraz – na oko do grzbietu było jakieś 300 metrów przewyższenia, a w rzeczywistości jest dwakroć tyle! Mieliśmy okazję ulec temu złudzeniu pod wierzchołkiem Kralovej Holi… A Tatry Bielskie ostatecznie nauczyły nas nie dać się oszukać pozorom.
Z pomocą kilku kładek przedostaliśmy się przez skalną bramę na drugą stronę doliny. Niewielka polanka odsłoniła przed nami piętrzącą się po lewej stronie charakterystyczną Opaloną Turnię. Rzedniejącym wraz z wysokością lasem zmierzaliśmy dalej, by gdzieś na wysokości 1250 metrów zarządzić pierwszy postój.
Wysoko nad nami ciągnął się łagodny główny grzbiet. Zamiast kosówki, królowały wszędzie trawy. I rzecz ciekawa – im należy przypisać złudzenie, któremu często ulegają turyści. W takim odkrytym terenie wszystko wydaje się być znacznie bliżej niż jest w istocie. Podobnie i teraz – na oko do grzbietu było jakieś 300 metrów przewyższenia, a w rzeczywistości jest dwakroć tyle! Mieliśmy okazję ulec temu złudzeniu pod wierzchołkiem Kralovej Holi… A Tatry Bielskie ostatecznie nauczyły nas nie dać się oszukać pozorom.
W górze doliny potok ostrym łukiem omija bulaste wypiętrzenie u stóp którego przyciągała wzrok dużych rozmiarów skalna grota. Bardziej jednak skupiliśmy się na tym, co było widać w dole. U wylotu doliny ciągnęły się zabudowania Ździaru, za nimi niepozorne grzbiety Magury Spiskiej, a jeszcze dalej cieszyła oczy charakterystyczna sylwetka Trzech Koron. Debatowaliśmy z ożywieniem, czy długi grzbiet ciągnący się na prawo od wspomnianego masywu to już Beskid Sądecki, ściśle pasmo Radziejowej, czy też Małe Pieniny… Po dłuższej obserwacji musieliśmy stwierdzić, że to drugie jest bardziej prawdopodobne.
Minął dobry kwadrans, nim padło hasło do wymarszu. Powoli zdobywaliśmy wysokość i po pewnym czasie las ustąpił miejsca niższej roślinności. W końcu dotarliśmy do miejsca gdzie szlak wraca na prawą stronę doliny. Tam też przydarzyło nam się pierwsze na szlaku spotkanie (nie licząc dwóch osobliwych par, na które natknęliśmy się na samym początku podejścia Doliną do Regli). Głosy mówiące w naszym ojczystym języku słyszeliśmy już kilka chwil. Rozejrzawszy się po okolicy, zlokalizowaliśmy wkrótce ich pochodzenie. Nie minęła minuta, gdy spotkaliśmy trzy dziewczyny idące w towarzystwie ubranego z góralska w filcowy kapelusz, lekkie kierpce i dzierżącego ciupaskę, dość podeszłego w latach, przewodnika. Po uprzejmym pozdrowieniu góral zagadnął:
– Dokąd to zmierzacie, chłopcy.
– Do Zielonego Stawu – odpowiedzieliśmy, gdyż było to jedyne sensowne wytłumaczenie naszej obecności o tej porze i w tej okolicy.
– Do Chaty Kieżmarskiej?
Hm… Chata Kieżmarska leżała nad Białym Stawem i spłonęła pod koniec lat 60-tych… Ale może w starych kręgach przewodnickich jej nazwa przeszła na schronisko przy Zielonym Stawie Kieżmarskim. Wobec tego, nie namyślając się nad tym, odpowiedzieliśmy:
– Tak. – ale aż korciło by dodać jeszcze słówko „dokładnie”, gdyż właśnie na miejscu nieistniejącego schroniska zamierzaliśmy przenocować...
– To spokojnie dojdziecie za dnia – ocenił przewodnik. – A po drodze przyjrzycie się jeszcze kozicom.
– Tutaj w tej dolinie, czy po drugiej stronie grani? – dopytywaliśmy się.
Góral zmrużył chytrze oczy i odpowiedział:
– Tu, tam, na trawkach, w żlebach… Pojedyncze kozły i całe stada. Dosłownie włażą w obiektyw – tu spojrzał ku dziewczętom, które przytakująco pokiwały głowami, dając do zrozumienia, że zrobiły użytek z fotograficznego sprzętu. A przewodnik, ze znawstwem dodał jeszcze – tam rosną całe łany litworu, który kozice lubią, a i można z niego litworówkę przyrządzić.
Wymieniliśmy jeszcze kilka zdań i pożegnaliśmy się z grupą. Nie spodziewaliśmy się jeszcze, że natura w Tatrach Bielskich aż tak szeroko otwiera przed człowiekiem swoje podwoje…
Minął dobry kwadrans, nim padło hasło do wymarszu. Powoli zdobywaliśmy wysokość i po pewnym czasie las ustąpił miejsca niższej roślinności. W końcu dotarliśmy do miejsca gdzie szlak wraca na prawą stronę doliny. Tam też przydarzyło nam się pierwsze na szlaku spotkanie (nie licząc dwóch osobliwych par, na które natknęliśmy się na samym początku podejścia Doliną do Regli). Głosy mówiące w naszym ojczystym języku słyszeliśmy już kilka chwil. Rozejrzawszy się po okolicy, zlokalizowaliśmy wkrótce ich pochodzenie. Nie minęła minuta, gdy spotkaliśmy trzy dziewczyny idące w towarzystwie ubranego z góralska w filcowy kapelusz, lekkie kierpce i dzierżącego ciupaskę, dość podeszłego w latach, przewodnika. Po uprzejmym pozdrowieniu góral zagadnął:
– Dokąd to zmierzacie, chłopcy.
– Do Zielonego Stawu – odpowiedzieliśmy, gdyż było to jedyne sensowne wytłumaczenie naszej obecności o tej porze i w tej okolicy.
– Do Chaty Kieżmarskiej?
Hm… Chata Kieżmarska leżała nad Białym Stawem i spłonęła pod koniec lat 60-tych… Ale może w starych kręgach przewodnickich jej nazwa przeszła na schronisko przy Zielonym Stawie Kieżmarskim. Wobec tego, nie namyślając się nad tym, odpowiedzieliśmy:
– Tak. – ale aż korciło by dodać jeszcze słówko „dokładnie”, gdyż właśnie na miejscu nieistniejącego schroniska zamierzaliśmy przenocować...
– To spokojnie dojdziecie za dnia – ocenił przewodnik. – A po drodze przyjrzycie się jeszcze kozicom.
– Tutaj w tej dolinie, czy po drugiej stronie grani? – dopytywaliśmy się.
Góral zmrużył chytrze oczy i odpowiedział:
– Tu, tam, na trawkach, w żlebach… Pojedyncze kozły i całe stada. Dosłownie włażą w obiektyw – tu spojrzał ku dziewczętom, które przytakująco pokiwały głowami, dając do zrozumienia, że zrobiły użytek z fotograficznego sprzętu. A przewodnik, ze znawstwem dodał jeszcze – tam rosną całe łany litworu, który kozice lubią, a i można z niego litworówkę przyrządzić.
Wymieniliśmy jeszcze kilka zdań i pożegnaliśmy się z grupą. Nie spodziewaliśmy się jeszcze, że natura w Tatrach Bielskich aż tak szeroko otwiera przed człowiekiem swoje podwoje…
Dolina w swojej górnej części wypłaszczyła się. Przed nami, w odległości 2-3 kwadransów drogi wznosiło się siodło Szerokiej Przełęczy. Po prawej, zamykając ciągnące się ku górze połacie traw, strzelał w niebo niepozorny z tej perspektywy wierzchołek Płaczliwej Skały. Mimo że wiedzieliśmy, iż znajduje się co najmniej 500 metrów nad nami, wydawało się, że po 2o minutach można by nań dotrzeć. Znów to złudzenie…
Nie musieliśmy długo czekać, by pośród głazów, nieopodal szlaku, dostrzec charakterystyczny brązowy kształt. A więc jednak – pierwszy kamzik. Chwilę później, po drugiej stronie doliny ukazały się nam trzy mniejsze, opasłe, futrzaste stworzenia. Odtąd przy samej ścieżce napotykaliśmy co jakiś czas charakterystyczne „dziury”. To właśnie takich nor poszukiwali dawni kłusownicy, by grzebść w nich, dla pozyskania tłuszczu ze świstaka, uchodzącego jeszcze przed wiekiem za lekarstwo przeciw wszelkim dolegliwościom. Świstaków więcej nie zobaczyliśmy, natomiast gdzie się nie obejrzeć – wszędzie pasły się kozice. I to nie tylko pojedyncze sztuki, stojące na grani i dumnie wyprostowane, przez co ich kształt ostro rysował się na tle nieba, albo bez lęku przypatrujące się z odległości kilkunastu kroków trzem intruzom, którzy ośmielili się wtargnąć na ich teren. Na trawiastych zboczach Szalonego Wierchu raźno wspinały się całe stada tych zwierząt! Zdawać się mogło, że wstąpiliśmy w inny świat, w którym byliśmy tylko niewiele znaczącymi gośćmi.
W uroczystej ciszy osiągnęliśmy przełęcz. Tam, po drugiej stronie mieliśmy ujrzeć wreszcie Tatry Wysokie.
Nie musieliśmy długo czekać, by pośród głazów, nieopodal szlaku, dostrzec charakterystyczny brązowy kształt. A więc jednak – pierwszy kamzik. Chwilę później, po drugiej stronie doliny ukazały się nam trzy mniejsze, opasłe, futrzaste stworzenia. Odtąd przy samej ścieżce napotykaliśmy co jakiś czas charakterystyczne „dziury”. To właśnie takich nor poszukiwali dawni kłusownicy, by grzebść w nich, dla pozyskania tłuszczu ze świstaka, uchodzącego jeszcze przed wiekiem za lekarstwo przeciw wszelkim dolegliwościom. Świstaków więcej nie zobaczyliśmy, natomiast gdzie się nie obejrzeć – wszędzie pasły się kozice. I to nie tylko pojedyncze sztuki, stojące na grani i dumnie wyprostowane, przez co ich kształt ostro rysował się na tle nieba, albo bez lęku przypatrujące się z odległości kilkunastu kroków trzem intruzom, którzy ośmielili się wtargnąć na ich teren. Na trawiastych zboczach Szalonego Wierchu raźno wspinały się całe stada tych zwierząt! Zdawać się mogło, że wstąpiliśmy w inny świat, w którym byliśmy tylko niewiele znaczącymi gośćmi.
W uroczystej ciszy osiągnęliśmy przełęcz. Tam, po drugiej stronie mieliśmy ujrzeć wreszcie Tatry Wysokie.
Na nic zdają się tu słowa, ani nawet utrwalone na fotograficznej kliszy obrazy. Te cuda, które ukazały się nam przed oczami, nie dadzą się zawrzeć w najbogatszym literackim opisie, w najwspanialszym obrazie, ani nawet w najbardziej nastrojowej muzyce. I jeśli już pokusić się o ubranie tego widoku w słowa, to chyba najtrafniej powiedzieć, choć to i tak nieskończenie mało, „nieskazitelne piękno”. Na pierwszym planie przyciągała wzrok, śmiała sylwetka Jagnięcego Szczytu, pierwszego w grani Tatr Wysokich. Za nim, na poły zanurzone w chmurach, wznosiły się szczyty Kieżmarski, Kołowy, Lodowy, a po prawej w głębi, Tatry Polskie od Świnicy po schodzący ku Dolinie Białki grzbiet Wołoszyna. Chylące się ku zachodowi słońce oświetlało wszystko ciepłym blaskiem, zabarwiając zrudziałe murawy szczególnym i trudnym do nazwania, ale niewątpliwie pięknym odcieniem...
Zapominając chwilowo o późnej porze, wpatrzeni w ten niezwykły krajobraz, zatrzymaliśmy się powyżej przełęczy na krótki popas. Rozgrzani długim podejściem z opóźnieniem odczuliśmy chłód wczesnego wieczoru. A tarcza słoneczna zniżająca się coraz to bardziej nie pozwalała na dłuższy pobyt w tym niezwykłym zakątku.
Zapominając chwilowo o późnej porze, wpatrzeni w ten niezwykły krajobraz, zatrzymaliśmy się powyżej przełęczy na krótki popas. Rozgrzani długim podejściem z opóźnieniem odczuliśmy chłód wczesnego wieczoru. A tarcza słoneczna zniżająca się coraz to bardziej nie pozwalała na dłuższy pobyt w tym niezwykłym zakątku.
Ścieżka początkowo wznosiła się południowymi zboczami Szalonego Wierchu w kierunku Głupiej Przehyby. Po drodze przewinęła się przez kilka niewyraźnych żeber i żlebików. W jednym z nich niemal wpadliśmy na skubiącą trawę kozicę. Ta w mgnieniu oka uciekła do stojącej kilka metrów wyżej towarzyszki, po czym obie obróciły się w naszą stronę i ze zdziwieniem lustrowały nieznanych przybyszy jasnym wzrokiem, w którym jednak nie odczytaliśmy wyrzutu.
To był jednak dopiero początek spotkań ze zwierzętami, niezaprzeczalnie gospodarującymi w tej okolicy. 2 kozice pozujące do zdjęcia z masywem Jatek w tle, grupki liczące kilka sztuk jakby nigdy nic pasące się przy szlaku, wreszcie jakiś samotny osobnik, dumnie wznoszący łeb ku wierzchołkowi Jagnięcego Szczytu… Takie przywitanie zgotowały nam Tatry, napełniając nadzieją, że natura i w najbliższych dniach łaskawie odsłoni przed nami swe kolejne cuda.
Szlak, osiągnąwszy szeroką grzędę, jął żwawo obniżać się ku Przełęczy pod Kopą. Spojrzeliśmy ku dolinom Zadnich i Przednich Koperszadów, po czym pospiesznie, gdyż słońce zniknęło już za horyzontem, podeszliśmy ku Wyżniej Przełęczy pod Kopą. Tam rozpoczynała się Dolina Białych Stawów Kieżmarskich… Po pół godzinie zapadł zmrok, a niedługo potem ciemnogranatowe sklepienie nieba rozjaśniły niezliczone miriady gwiazd.
To był jednak dopiero początek spotkań ze zwierzętami, niezaprzeczalnie gospodarującymi w tej okolicy. 2 kozice pozujące do zdjęcia z masywem Jatek w tle, grupki liczące kilka sztuk jakby nigdy nic pasące się przy szlaku, wreszcie jakiś samotny osobnik, dumnie wznoszący łeb ku wierzchołkowi Jagnięcego Szczytu… Takie przywitanie zgotowały nam Tatry, napełniając nadzieją, że natura i w najbliższych dniach łaskawie odsłoni przed nami swe kolejne cuda.
Szlak, osiągnąwszy szeroką grzędę, jął żwawo obniżać się ku Przełęczy pod Kopą. Spojrzeliśmy ku dolinom Zadnich i Przednich Koperszadów, po czym pospiesznie, gdyż słońce zniknęło już za horyzontem, podeszliśmy ku Wyżniej Przełęczy pod Kopą. Tam rozpoczynała się Dolina Białych Stawów Kieżmarskich… Po pół godzinie zapadł zmrok, a niedługo potem ciemnogranatowe sklepienie nieba rozjaśniły niezliczone miriady gwiazd.