Kiedyż to ostatnio byliśmy we czwórkę w górach? Odpowiedź jest zaskakująca, bo... nigdy! Wycieczka w Beskid Żywiecki miała być tą pierwszą, tak długo wyczekiwaną. W końcu trzeba było porozprawiać trochę o planach na przyszłość, zwłaszcza że zbliżające się wakacje mają być tymi najdłuższymi w życiu.
Jak to zwykle bywa, każdy z nas miał swoje zastrzeżenia co do terminu. Jeden był uzależniony od II etapu Olimpiady Chemicznej , drugi od wesela (jeszcze nie swojego), trzeciemu czwartek pierwszego tygodnia ferii nie odpowiadał, czwartemu wreszcie... No właśnie, Michał zastrzeżeń nie miał.
Po wielogodzinnych dyskusjach ustaliliśmy wreszcie żelazny termin: 21-23 I 2011.
Czyli ruszamy w góry! No, nie do końca. Zamieszać musiał Paweł, który na dwa dni przed wyjazdem stwierdził, że nie wyrabia z nauką do Olimpiady. W tej sytuacji, znów przyszło nam wędrować w wybrakowanym składzie
DZIEŃ I:
TRASA: Ujsoły - Muńcuł - Przeł. Kotarz - Soblówka - Glinka - Kubiesówka - Bacówka PTTK na Krawcowym Wierchu
18,5 km; 1130 m sumy podejść.
Jak to zwykle bywa, każdy z nas miał swoje zastrzeżenia co do terminu. Jeden był uzależniony od II etapu Olimpiady Chemicznej , drugi od wesela (jeszcze nie swojego), trzeciemu czwartek pierwszego tygodnia ferii nie odpowiadał, czwartemu wreszcie... No właśnie, Michał zastrzeżeń nie miał.
Po wielogodzinnych dyskusjach ustaliliśmy wreszcie żelazny termin: 21-23 I 2011.
Czyli ruszamy w góry! No, nie do końca. Zamieszać musiał Paweł, który na dwa dni przed wyjazdem stwierdził, że nie wyrabia z nauką do Olimpiady. W tej sytuacji, znów przyszło nam wędrować w wybrakowanym składzie
DZIEŃ I:
TRASA: Ujsoły - Muńcuł - Przeł. Kotarz - Soblówka - Glinka - Kubiesówka - Bacówka PTTK na Krawcowym Wierchu
18,5 km; 1130 m sumy podejść.
U stóp Muńcuła znaleźliśmy się parę minut po dziewiątej. Za radą Tomka wysiedliśmy na przystanku Ujsoły szkoła. Dlaczego? Ponieważ w przewodniku W. Krygowskiego było napisane, iż tam właśnie zaczyna się szlak na wspomniany szczyt. Cóż z tego, że od wydania tej książeczki minęło 50 lat?
W takich sytuacjach niezastąpiony jest Michał. Zamiast cofać się do szlaku, postanowił poprowadzić nas zaznaczoną na mapie ścieżyną i połączyć się z zielonymi znakami 300 metrów nad doliną Ujsoły. I wszystko poszło zgodnie z planem. Na podejściu Patryk mógł po raz pierwszy sprawdzić swoich sił z kijkami. W przeciwieństwie do Tomka, który uparł się że na tej wycieczce nie będzie ich używał, mimo że to on właśnie przez wiele lat nie wyobrażał sobie górskiej wycieczki bez pomocy najpierw góralskiej laski, potem świerkowego kija, wreszcie teleskopowego kijka – zawsze jednego, pomijając wycieczki zimowe. Michał nie zabrał tych pomocnych aluminiowych drobiazgów, jednak nie z powodu ciekawości, czy uporu, ale jakże dlań typowej chłodnej kalkulacji.
Jednym z powodów, dla których Paweł zdecydował się pozostać w domu były prognozy pogody. Zachmurzenie całkowite, możliwe słabe opady śniegu... I tak przez całe 3 dni. Żadnych szans, aby sięgnąć wzrokiem ku Tatrom. Naszej trójki żadne poważne obowiązki nie odciągały od gór, dlatego niezrażeni widokami na najbliższe dni (w zasadzie ich brakiem), wyruszyliśmy na szlak.
Niemal nieustannie otaczała nas szarzyzna, którą tylko niezwykle rzadko rozpraszały promienie przedzierającego się zza chmur słońca. Stało się tak na przykład na niewielkiej polance, w niecałą godzinę po wyjściu z Ujsołów. Niewidzialne, zawieszone w powietrzu kryształki lodu, oraz zsypujące się z drzew płatki śniegu, przedziwnie zalśniły. W takiej chwili człowiek mimo woli zatrzymuje się, ogarnia spojrzeniem to cudne zjawisko, i aż ze wstydem sięga po aparat, w obawie, że fotografia może tylko sprofanować misterium natury.
Nasza dzienna gwiazda znów skryła się za szarym przepierzeniem . Wyszedłszy na Polanę Szczytkówkę, zatrzymaliśmy się ponownie, by rozejrzeć się wokół. Wzrok nie sięgał dalej niż ku Suchej Górze nad Rajczą z jednej strony i grzbietowi granicznemu z drugiej. Zresztą góry były tak szczelnie spowite chmurami, że samych szczytów nie było widać. Tylko bliższa Kubiesówka i Kiczera, z racji swojej niewielkiej wysokości widoczne były „od stóp do głów”.
– Stąd dopiero widać, że ta Glinka to naprawdę niska przełęcz – rzucił Tomek, dając sygnał do rozpoczęcia zabawy w rozpoznawanie szczytów.
– O tym samym właśnie myślałem – odparł Michał. – Zastanawiam się, czy tam nie wychodzi Krawcowy...
– Za Kubiesówką?
– Tam z tyłu, odrobinę na prawo.
– Nic nie widzę – tu Tomek miał okazję dowieść, że nie na darmo nosi okulary.
– Rzeczywiście, jakiś zarys tam jest – włączył się Patryk.
I zaczęło się. Pokłóciliśmy się gdzie jest Jaworzyna, a gdzie Beskid, czy strome zejście jest tylko z Oszusa, czy również ze wspomnianej Jaworzyny. A jako że każdy myślał o innej Jaworzynie (w grzbiecie granicznym są aż trzy), posypały się skry. Cóż to by się działo, gdyby wzrok sięgał Tatr!
W takich sytuacjach niezastąpiony jest Michał. Zamiast cofać się do szlaku, postanowił poprowadzić nas zaznaczoną na mapie ścieżyną i połączyć się z zielonymi znakami 300 metrów nad doliną Ujsoły. I wszystko poszło zgodnie z planem. Na podejściu Patryk mógł po raz pierwszy sprawdzić swoich sił z kijkami. W przeciwieństwie do Tomka, który uparł się że na tej wycieczce nie będzie ich używał, mimo że to on właśnie przez wiele lat nie wyobrażał sobie górskiej wycieczki bez pomocy najpierw góralskiej laski, potem świerkowego kija, wreszcie teleskopowego kijka – zawsze jednego, pomijając wycieczki zimowe. Michał nie zabrał tych pomocnych aluminiowych drobiazgów, jednak nie z powodu ciekawości, czy uporu, ale jakże dlań typowej chłodnej kalkulacji.
Jednym z powodów, dla których Paweł zdecydował się pozostać w domu były prognozy pogody. Zachmurzenie całkowite, możliwe słabe opady śniegu... I tak przez całe 3 dni. Żadnych szans, aby sięgnąć wzrokiem ku Tatrom. Naszej trójki żadne poważne obowiązki nie odciągały od gór, dlatego niezrażeni widokami na najbliższe dni (w zasadzie ich brakiem), wyruszyliśmy na szlak.
Niemal nieustannie otaczała nas szarzyzna, którą tylko niezwykle rzadko rozpraszały promienie przedzierającego się zza chmur słońca. Stało się tak na przykład na niewielkiej polance, w niecałą godzinę po wyjściu z Ujsołów. Niewidzialne, zawieszone w powietrzu kryształki lodu, oraz zsypujące się z drzew płatki śniegu, przedziwnie zalśniły. W takiej chwili człowiek mimo woli zatrzymuje się, ogarnia spojrzeniem to cudne zjawisko, i aż ze wstydem sięga po aparat, w obawie, że fotografia może tylko sprofanować misterium natury.
Nasza dzienna gwiazda znów skryła się za szarym przepierzeniem . Wyszedłszy na Polanę Szczytkówkę, zatrzymaliśmy się ponownie, by rozejrzeć się wokół. Wzrok nie sięgał dalej niż ku Suchej Górze nad Rajczą z jednej strony i grzbietowi granicznemu z drugiej. Zresztą góry były tak szczelnie spowite chmurami, że samych szczytów nie było widać. Tylko bliższa Kubiesówka i Kiczera, z racji swojej niewielkiej wysokości widoczne były „od stóp do głów”.
– Stąd dopiero widać, że ta Glinka to naprawdę niska przełęcz – rzucił Tomek, dając sygnał do rozpoczęcia zabawy w rozpoznawanie szczytów.
– O tym samym właśnie myślałem – odparł Michał. – Zastanawiam się, czy tam nie wychodzi Krawcowy...
– Za Kubiesówką?
– Tam z tyłu, odrobinę na prawo.
– Nic nie widzę – tu Tomek miał okazję dowieść, że nie na darmo nosi okulary.
– Rzeczywiście, jakiś zarys tam jest – włączył się Patryk.
I zaczęło się. Pokłóciliśmy się gdzie jest Jaworzyna, a gdzie Beskid, czy strome zejście jest tylko z Oszusa, czy również ze wspomnianej Jaworzyny. A jako że każdy myślał o innej Jaworzynie (w grzbiecie granicznym są aż trzy), posypały się skry. Cóż to by się działo, gdyby wzrok sięgał Tatr!
Ruszyliśmy w stronę szczytu. Najpierw minęliśmy Polanę Bednarzówkę, zeszliśmy na niewielką przełączkę i rozpoczęliśmy długie, łagodne podejście ramieniem Muńcuła. Po pewnym czasie zatrzymaliśmy się na chwilę.
– Ile jeszcze mamy do szczytu? Gdzie teraz jesteśmy? – Patryk zapytał Michała studiującego właśnie mapę, którą zwykł nosić na szyi w niezastąpionym mapniku.
Ten uśmiechnął się pod nosem, odchrząknął, i rzekł:
– Gdzieś pomiędzy tym, a tym – jednocześnie wskazał Polanę Bednarzówkę i wierzchołek Muńcuła. – Tu nie ma żadnych punktów orientacyjnych. W każdym razie jeszcze nie jesteśmy w połowie, bo tam dopiero robi się stromiej.
Michał jest ekspertem w dziedzinie orientacji, potrafi wskazać lokalizację nie gorzej niż GPS. Toteż Tomek z Patrykiem wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
Jeszcze podczas planowania zimowego wyjazdu Tomek nazwał Muńcuła „Lodowym Beskidu Żywieckiego”. Idąc na szczyt dostrzegało się w pełni niestosowność tego porównania, ale nie przeszkadzało to Papciakowi być zmotywowanym jak rzadko kiedy do stanięcia na wierzchołku. I ten, co zwykle zostawał na końcu, marudził na plecak, do którego ciągle nie mógł się przyzwyczaić, wyrwał do przodu. Po 15 minutach dotarł do Hali na Muńcule i na drugim jej krańcu postanowił zaczekać na towarzyszy, aby szczyt zdobyć już razem. Minęło kilka minut, nim z mgły wyłonił się Michał.
– Te twoje kroki mnie wykończą – rzucił na powitanie.
– Za małe, rozumiem?
– Strasznie... I do tego idziesz jak pług.
– Wiesz, wziąłem sobie do serca rady twojego ojca, który uczył, że powinno się iść w górę jak najmniejszymi krokami.
– Tak, to prawda, ale nie aż takimi.
– A to rozgarnianie śniegu, „jak pług”, to chyba wynika z czystego lenistwa, że nie chce mi się unosić niepotrzebnie nóg. Cóż, w każdym razie tak mi jest najwygodniej. Potem puszczę was przodem.
– Nie o to chodzi.
– Ile jeszcze mamy do szczytu? Gdzie teraz jesteśmy? – Patryk zapytał Michała studiującego właśnie mapę, którą zwykł nosić na szyi w niezastąpionym mapniku.
Ten uśmiechnął się pod nosem, odchrząknął, i rzekł:
– Gdzieś pomiędzy tym, a tym – jednocześnie wskazał Polanę Bednarzówkę i wierzchołek Muńcuła. – Tu nie ma żadnych punktów orientacyjnych. W każdym razie jeszcze nie jesteśmy w połowie, bo tam dopiero robi się stromiej.
Michał jest ekspertem w dziedzinie orientacji, potrafi wskazać lokalizację nie gorzej niż GPS. Toteż Tomek z Patrykiem wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
Jeszcze podczas planowania zimowego wyjazdu Tomek nazwał Muńcuła „Lodowym Beskidu Żywieckiego”. Idąc na szczyt dostrzegało się w pełni niestosowność tego porównania, ale nie przeszkadzało to Papciakowi być zmotywowanym jak rzadko kiedy do stanięcia na wierzchołku. I ten, co zwykle zostawał na końcu, marudził na plecak, do którego ciągle nie mógł się przyzwyczaić, wyrwał do przodu. Po 15 minutach dotarł do Hali na Muńcule i na drugim jej krańcu postanowił zaczekać na towarzyszy, aby szczyt zdobyć już razem. Minęło kilka minut, nim z mgły wyłonił się Michał.
– Te twoje kroki mnie wykończą – rzucił na powitanie.
– Za małe, rozumiem?
– Strasznie... I do tego idziesz jak pług.
– Wiesz, wziąłem sobie do serca rady twojego ojca, który uczył, że powinno się iść w górę jak najmniejszymi krokami.
– Tak, to prawda, ale nie aż takimi.
– A to rozgarnianie śniegu, „jak pług”, to chyba wynika z czystego lenistwa, że nie chce mi się unosić niepotrzebnie nóg. Cóż, w każdym razie tak mi jest najwygodniej. Potem puszczę was przodem.
– Nie o to chodzi.
Po chwili stanął obok Patryk.
– Już drugi raz idę z Michałem, i zero kondycji. Cukrów, cukrów potrzebuję.
– To robimy postój tu, czy na szczycie – zagadnął Tomek.
– Nie warto tutaj, na szczyt są dwie minuty. Chodźmy – zadecydował Michał.
Patryk zebrał się w sobie i ruszyliśmy do niepozornego wierzchołka. Kto by się spodziewał, że ten doskonale widoczny z Hali Lipowskiej, Gawłowskiej, Redykalnej, dumnie prężący swe zbocza szczyt, ma tak niepozorny wierzchołek. Trudno na nim wskazać nawet najwyższe miejsce.
Gdzieś po prawej stronie, na zachodzie, miały być jakieś skałki. Ponieważ nie było widać ich śladu, zaniechaliśmy poszukiwań. Na całej rozległej kopule szczytowej oczy przyciągał tylko surowy, złożony z dwu blaszek krzyż przybity na potężnym świerku, którego obciążone śniegiem gałęzie skłaniały się ku ziemi, jakby chcąc nadać temu miejscu znamiona kaplicy.
– Już drugi raz idę z Michałem, i zero kondycji. Cukrów, cukrów potrzebuję.
– To robimy postój tu, czy na szczycie – zagadnął Tomek.
– Nie warto tutaj, na szczyt są dwie minuty. Chodźmy – zadecydował Michał.
Patryk zebrał się w sobie i ruszyliśmy do niepozornego wierzchołka. Kto by się spodziewał, że ten doskonale widoczny z Hali Lipowskiej, Gawłowskiej, Redykalnej, dumnie prężący swe zbocza szczyt, ma tak niepozorny wierzchołek. Trudno na nim wskazać nawet najwyższe miejsce.
Gdzieś po prawej stronie, na zachodzie, miały być jakieś skałki. Ponieważ nie było widać ich śladu, zaniechaliśmy poszukiwań. Na całej rozległej kopule szczytowej oczy przyciągał tylko surowy, złożony z dwu blaszek krzyż przybity na potężnym świerku, którego obciążone śniegiem gałęzie skłaniały się ku ziemi, jakby chcąc nadać temu miejscu znamiona kaplicy.
Zeszliśmy jeszcze kilka kroków, do miejsca gdzie było mniej śniegu, i dobraliśmy się do naszych zmagazynowanych w plecakach zapasów energii. Bułka z kotletem, kabanosy, kanapki z wędliną, czekolada... Co kto tam miał. Do tego gorąca herbata. Prawdziwa uczta, którą docenić może tylko ten, kto przeszedł niejeden górski szlak.
Ruszyliśmy w dół, aż chciałoby się rzec, że w doskonałych humorach. Niestety, obawy Patryka o kondycję okazały się słuszne. Zdrowa część naszej ekipy dała do zrozumienia, że nic nie stoi na przeszkodzie, aby skrócić sobie dzisiejszą marszrutę i udać się na Rycerzową. Ten jednak zdecydował się na nierówną walkę ze skurczami i bólem mięśni.
Zmierzaliśmy w dół na przełęcz Kotarz, to spokojnie schodząc, to w ciekawszych miejscach zbiegając. W pewnym momencie Tomek zatrzymał się w biegu.
– A niech to wieloryb połknie. I po ochraniaczu. Oby dało się z tym coś zrobić.
Rzeczywiście, złamała się przelotka i skórzany pasek, który z założenia miał być owinięty pod podeszwą, dyndał sobie wesoło.
– Kupisz przelotkę za 50 groszy – zawyrokował Michał.
Gdy prowizoryczna naprawa dobiegła końca, kontynuowaliśmy marsz, rozprawiając o sprzęcie niezbędnym na wysokogórskich wycieczkach. Michał uświadamiał słabo zorientowanego Tomka i trochę lepiej znającego się na rzeczy Michała o przeznaczeniu uprzęży, karabinków, ekspresów, haków, lonży etc.
Wśród takiej rozmowy dotarliśmy na przełęcz, gdzie znaleźliśmy rozsypujący się „szlakowskaz”. Nie daliśmy się zmylić leżącym na ziemi tabliczkom i podążyliśmy za znakami niebieskimi do rozsiadłej w dolinie Cichej wioski – Soblówki.
Ruszyliśmy w dół, aż chciałoby się rzec, że w doskonałych humorach. Niestety, obawy Patryka o kondycję okazały się słuszne. Zdrowa część naszej ekipy dała do zrozumienia, że nic nie stoi na przeszkodzie, aby skrócić sobie dzisiejszą marszrutę i udać się na Rycerzową. Ten jednak zdecydował się na nierówną walkę ze skurczami i bólem mięśni.
Zmierzaliśmy w dół na przełęcz Kotarz, to spokojnie schodząc, to w ciekawszych miejscach zbiegając. W pewnym momencie Tomek zatrzymał się w biegu.
– A niech to wieloryb połknie. I po ochraniaczu. Oby dało się z tym coś zrobić.
Rzeczywiście, złamała się przelotka i skórzany pasek, który z założenia miał być owinięty pod podeszwą, dyndał sobie wesoło.
– Kupisz przelotkę za 50 groszy – zawyrokował Michał.
Gdy prowizoryczna naprawa dobiegła końca, kontynuowaliśmy marsz, rozprawiając o sprzęcie niezbędnym na wysokogórskich wycieczkach. Michał uświadamiał słabo zorientowanego Tomka i trochę lepiej znającego się na rzeczy Michała o przeznaczeniu uprzęży, karabinków, ekspresów, haków, lonży etc.
Wśród takiej rozmowy dotarliśmy na przełęcz, gdzie znaleźliśmy rozsypujący się „szlakowskaz”. Nie daliśmy się zmylić leżącym na ziemi tabliczkom i podążyliśmy za znakami niebieskimi do rozsiadłej w dolinie Cichej wioski – Soblówki.
Tomek pogwizdywał wesoło kolędy, Michał uważnie badał grunt pod nogami oraz kierunek marszu, a Patryk, doświadczany przez boleści, przyzwyczajał się do chodzenia z kijkami. Gdy Michał przerwał w połowie melodię łacińskiej pieśni Adeste fideles, nawiązała się między Tomkiem i Patrykiem rozmowa o okresie Bożego Narodzenia, potem Wielkanocy... I pewnie długo można by dysputować, gdyby nie to, że Michał dał wcześniej do zrozumienia, że nie przepada za „ministranckimi tematami”. Toteż zaczęliśmy obracać się wokół przyziemnych spraw.
A cywilizacja znów przypomniała o sobie. Najpierw wyszliśmy na pole, aż wreszcie przyszło nam kroczyć szeroką drogą pośród wiejskich zabudowań. Co pewien czas któryś z nas następował na bardziej śliskie miejsce i łapał równowagę. Jednak zdołaliśmy się uchronić od upadku.
Teraz dopiero uświadomiłem sobie, że jedna rzecz została przemilczana. Otóż Michał na pewnym stromym odcinku podczas zejścia z przełęczy nie zdołał utrzymać pionowej postawy. Teraz Czytelnik może się jasno przekonać, jacy to jesteśmy koleżeńscy...
W Soblówce, na przystanku, zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę, aby dostarczyć organizmom energii na dalsze podejście oraz... poobserwować ruch uliczny. W pewnym momencie z bocznej drogi wyjechała ciężarówka, wioząca z tartaku potężne świerkowe pnie. Ledwo wykręciła na główną ulicę, gdy Michał zauważył:
– Teraz to dopiero jedzie ...
Spojrzeliśmy w podanym kierunku. Tak... Tego samochodu nie da się z niczym pomylić. Ten dający się rozpoznać z dala głos niezniszczalnego silnika, ta zwrotność, ładowność...
Widać było, że kierowca nosi się z zamiarem skrętu.
– Ciekawe czy włączy kierunkowskaz – Tomek rzucił pytanie w próżnię, ale chyba tylko dlatego, że właśnie uczestniczył w kursie na prawo jazdy.
Taki samochód nie musi używać migacz a. To jasne. Z radością przyjęliśmy fakt, że skierował się w naszą stronę. Ta legenda motoryzacji, samochód na każde warunki, czy to góry, czy też miasto. Fiat 126p!
Nie można było jednak pozwolić sobie na zwłokę, gdyż czas naglił. Zbliżała się 14:00, a do bacówki na Krawcowym Wierchu były jeszcze trzy godziny marszu. A o 17:00 o tej porze jest już ciemno. Toteż skierowaliśmy się za znakami żółtymi na niski grzbiet zamykający dolinę Cichej od wschodu, by następnie zejść do Glinki. Patryk musiał się pomęczyć na podejściu, które tym razem było na szczęście krótkie.
Cóż, widać było niewiele. Zabudowania Soblówki, Muńcuł tonący w chmurach. Próżno było szukać Oszusa, Świtkowej, Rycerzowej. Wyszedłszy na grzbiet ujrzeliśmy nasz kolejny cel – Kubiesówkę. Jednak w okolicach Krawcowego Wierchu, gdzie zamierzaliśmy nocować, niepodzielną władzę dzierżyły chmury.
Gdy tylko szeroka droga zaczęła się zniżać ku dolinie Glinki, w lot Michał i Tomek pomyśleli o tym samym. Tutaj wspaniale by się jechało na dupolocie.
Skąd taka myśl? Dwaj wspomniani już miłośnicy zjazdów, wraz z nieobecnym Pawłem, żegnali rok 2010 wycieczką na szczyt Królowej Beskidów – Babiej Góry. Żeby nie powstała w tym miejscu relacja z tamtego wyjazdu, ograniczę się tylko do uwagi, że owa szalona trójka z Przełęczy Brona zjechała aż do schroniska na Markowych Szczawinach. Mało tego, Michał i Paweł rozpoczęli zjazd już trochę wcześniej.
– Za mało śniegu – Tomek nie byłby sobą, gdyby nie mógł w czymś się nie zgodzić.
– Właśnie na takim czymś jedzie się najlepiej – odrzekł Michał.
– Tyle że zatrzymać się to już filozofia.
– No, to prawda. Zajechałbyś aż na sam dół.
My na dół zeszliśmy, od czasu do czasu wpadając w mały poślizg. Punktualnie o 15:00 znaleźliśmy się na głównej drodze w Glince. Paręset metrów dzieliło nas od kościoła, gdzie szlak odbijał na północ. W tym miejscu zarządziliśmy kolejną pauzę na wzmocnienie się, gdyż czekało nas 200 metrów stromego podejścia.
– To ja teraz pewnie powlokę się z tyłu, a wy idźcie sobie po swojemu – zarządził Patryk.
– Dobra nasza. Nikt nie goni, mamy latarki, więc spieszyć się nie ma po co. Zresztą co tu dużo mówić – 800 metrów w nogach robi swoje – zauważył Tomek.
Michał wyrwał do przodu jak rasowy ogar, rzucając na pożegnanie, że chce wejść na górę w 15 minut. I pewnie dopiąłby swego, gdyby nie przekonanie, że w tym momencie ściganie się z mapowymi czasami nie ma najmniejszego sensu. Tak, czy inaczej, pod wierzchołkiem byliśmy po 25 minutach, może nawet wcześniej.
Rozpoczęła się ostatnia prosta. Nachylenie co prawda zmalało, jednak pozostał jeszcze dystans – jakieś 4 km. A im bliżej do celu, tym motywacja rozpływała się... Michał niezmordowanie wędrował na przodach i informował, że jeszcze 70, 50, 20 metrów podejścia. Gdy zrobiło się już ciemno, złączyliśmy szeregi. Tomek zajął miejsce na tyłach, ponieważ nie chciał używać latarki, a i ogólne rozprężenie typowe dla ostatniego odcinka marszu dawało się we znaki. A szlak się dłużył... Od Kubiesówki szliśmy już ponad 1,5 godziny. Gdy weszliśmy na rozległą polanę, stało się jasne, że bacówka tuż, tuż. A tymczasem jedynym szczególnym znakiem było małe światełko, gdzieś w oddali. Na szczęście nie tam prowadził szlak. Zza grupy świerków wyłoniła się charakterystyczna bryła budynku, przez którego okna przedostawał się blask świateł.
Pozostało postawić jeszcze kilkadziesiąt kroków w takt dźwięków wydawanych przez schroniskowy agregat. Progi bacówki przestąpiliśmy o 17:32.
Tego właśnie było nam trzeba, a Patrykowi zapewne w dwójnasób.
A cywilizacja znów przypomniała o sobie. Najpierw wyszliśmy na pole, aż wreszcie przyszło nam kroczyć szeroką drogą pośród wiejskich zabudowań. Co pewien czas któryś z nas następował na bardziej śliskie miejsce i łapał równowagę. Jednak zdołaliśmy się uchronić od upadku.
Teraz dopiero uświadomiłem sobie, że jedna rzecz została przemilczana. Otóż Michał na pewnym stromym odcinku podczas zejścia z przełęczy nie zdołał utrzymać pionowej postawy. Teraz Czytelnik może się jasno przekonać, jacy to jesteśmy koleżeńscy...
W Soblówce, na przystanku, zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę, aby dostarczyć organizmom energii na dalsze podejście oraz... poobserwować ruch uliczny. W pewnym momencie z bocznej drogi wyjechała ciężarówka, wioząca z tartaku potężne świerkowe pnie. Ledwo wykręciła na główną ulicę, gdy Michał zauważył:
– Teraz to dopiero jedzie ...
Spojrzeliśmy w podanym kierunku. Tak... Tego samochodu nie da się z niczym pomylić. Ten dający się rozpoznać z dala głos niezniszczalnego silnika, ta zwrotność, ładowność...
Widać było, że kierowca nosi się z zamiarem skrętu.
– Ciekawe czy włączy kierunkowskaz – Tomek rzucił pytanie w próżnię, ale chyba tylko dlatego, że właśnie uczestniczył w kursie na prawo jazdy.
Taki samochód nie musi używać migacz a. To jasne. Z radością przyjęliśmy fakt, że skierował się w naszą stronę. Ta legenda motoryzacji, samochód na każde warunki, czy to góry, czy też miasto. Fiat 126p!
Nie można było jednak pozwolić sobie na zwłokę, gdyż czas naglił. Zbliżała się 14:00, a do bacówki na Krawcowym Wierchu były jeszcze trzy godziny marszu. A o 17:00 o tej porze jest już ciemno. Toteż skierowaliśmy się za znakami żółtymi na niski grzbiet zamykający dolinę Cichej od wschodu, by następnie zejść do Glinki. Patryk musiał się pomęczyć na podejściu, które tym razem było na szczęście krótkie.
Cóż, widać było niewiele. Zabudowania Soblówki, Muńcuł tonący w chmurach. Próżno było szukać Oszusa, Świtkowej, Rycerzowej. Wyszedłszy na grzbiet ujrzeliśmy nasz kolejny cel – Kubiesówkę. Jednak w okolicach Krawcowego Wierchu, gdzie zamierzaliśmy nocować, niepodzielną władzę dzierżyły chmury.
Gdy tylko szeroka droga zaczęła się zniżać ku dolinie Glinki, w lot Michał i Tomek pomyśleli o tym samym. Tutaj wspaniale by się jechało na dupolocie.
Skąd taka myśl? Dwaj wspomniani już miłośnicy zjazdów, wraz z nieobecnym Pawłem, żegnali rok 2010 wycieczką na szczyt Królowej Beskidów – Babiej Góry. Żeby nie powstała w tym miejscu relacja z tamtego wyjazdu, ograniczę się tylko do uwagi, że owa szalona trójka z Przełęczy Brona zjechała aż do schroniska na Markowych Szczawinach. Mało tego, Michał i Paweł rozpoczęli zjazd już trochę wcześniej.
– Za mało śniegu – Tomek nie byłby sobą, gdyby nie mógł w czymś się nie zgodzić.
– Właśnie na takim czymś jedzie się najlepiej – odrzekł Michał.
– Tyle że zatrzymać się to już filozofia.
– No, to prawda. Zajechałbyś aż na sam dół.
My na dół zeszliśmy, od czasu do czasu wpadając w mały poślizg. Punktualnie o 15:00 znaleźliśmy się na głównej drodze w Glince. Paręset metrów dzieliło nas od kościoła, gdzie szlak odbijał na północ. W tym miejscu zarządziliśmy kolejną pauzę na wzmocnienie się, gdyż czekało nas 200 metrów stromego podejścia.
– To ja teraz pewnie powlokę się z tyłu, a wy idźcie sobie po swojemu – zarządził Patryk.
– Dobra nasza. Nikt nie goni, mamy latarki, więc spieszyć się nie ma po co. Zresztą co tu dużo mówić – 800 metrów w nogach robi swoje – zauważył Tomek.
Michał wyrwał do przodu jak rasowy ogar, rzucając na pożegnanie, że chce wejść na górę w 15 minut. I pewnie dopiąłby swego, gdyby nie przekonanie, że w tym momencie ściganie się z mapowymi czasami nie ma najmniejszego sensu. Tak, czy inaczej, pod wierzchołkiem byliśmy po 25 minutach, może nawet wcześniej.
Rozpoczęła się ostatnia prosta. Nachylenie co prawda zmalało, jednak pozostał jeszcze dystans – jakieś 4 km. A im bliżej do celu, tym motywacja rozpływała się... Michał niezmordowanie wędrował na przodach i informował, że jeszcze 70, 50, 20 metrów podejścia. Gdy zrobiło się już ciemno, złączyliśmy szeregi. Tomek zajął miejsce na tyłach, ponieważ nie chciał używać latarki, a i ogólne rozprężenie typowe dla ostatniego odcinka marszu dawało się we znaki. A szlak się dłużył... Od Kubiesówki szliśmy już ponad 1,5 godziny. Gdy weszliśmy na rozległą polanę, stało się jasne, że bacówka tuż, tuż. A tymczasem jedynym szczególnym znakiem było małe światełko, gdzieś w oddali. Na szczęście nie tam prowadził szlak. Zza grupy świerków wyłoniła się charakterystyczna bryła budynku, przez którego okna przedostawał się blask świateł.
Pozostało postawić jeszcze kilkadziesiąt kroków w takt dźwięków wydawanych przez schroniskowy agregat. Progi bacówki przestąpiliśmy o 17:32.
Tego właśnie było nam trzeba, a Patrykowi zapewne w dwójnasób.