TATRY ZACHODNIE
Rohacze
Jadąc do Liptowskiego Mikułasza, Tomek z Pawłem wiedzieli już, że nie będą kontynuować wędrówki granią Tatr Niżnych. Ten pierwszy przyjął to z ulgą - już zejście w dolinę odbywało się w ślimaczym tempie. Gdy dojdzie do tego zupełny brak mobilizacji, niedaleko do decyzji o przedwczesnym powrocie do Polski... Sprawy potoczyły się jednak inaczej.
Pogoda w Tatrach Niżnych załamała się. Pierwszy nocleg, którego miejsca nawet nie znaliśmy, na pewno nie byłby wygodny i miły. A i dalsza marszruta stała pod znakiem zapytania. Tymczasem, nad kotliną Liptowa, dumnie wznosiły się Tatry Zachodnie, zachęcające słoneczną aurą do złożenia tam wizyty. Gdy wszyscy połączyliśmy się znów w jedną bandę, należało wyłożyć nowy, stworzony na gorąco plan. Najpierw należało się dostać do Zuberca, skąd można by wyruszać na jednodniowe wycieczki, nocując na kempingu, podobnie jak w Słowackim Raju. Okazało się jednak, że w naszej gromadce zakiełkowało niespotykane pragnienie wędrówki. Toteż szybko powstał pomysł, by przenocować w Zubercu, następnego dnia przejść do Polski, do Doliny Chochołowskiej, a trzeciego dnia z Zakopanego powrócić do domów. Ta koncepcja okazała się jedyną słuszną, gdy za sprawą odłączającego się od nas Michała dowiedzieliśmy się, że zaznaczonych na mapie Tatr Zachodnich kempingów próżno szukać w Zubercu. Powstało pytanie, gdzie przenocować po dotarciu do podnóży Tatr Orawskich. Pozostawało nam zdać się na łut szczęścia i znaleźć jakiś osłonięty przed niechętnym wzrokiem zakątek, gdzie można by rozbić namioty.
Późnym popołudniem wyjechaliśmy z Mikułasza, jedynym autobusem zawijającym o Zuberec. Nie uszliśmy daleko wzdłuż ulicy, gdy zainteresowała się naszą liczną gromadką pewna Orawianka. Na pytanie o pole namiotowe, odpowiedziała tak jak się spodziewaliśmy, że żadnego w okolicy nie ma. A rozumiejąc nasze kłopotliwe położenie, zaproponowała nam odstąpienie całego piętra w swoim domu. Jako że rozwiązywało to kłopotliwą sytuację noclegu w okolicach Zuberca, bez wahania skorzystaliśmy z nadarzającej się okazji. A gdy tylko rozejrzeliśmy się po tym mieszkanku, postanowiliśmy przedłużyć pobyt u pani Matliakowej o następne 2 dni.
Pasmo Rohaczy czekało.
Pogoda w Tatrach Niżnych załamała się. Pierwszy nocleg, którego miejsca nawet nie znaliśmy, na pewno nie byłby wygodny i miły. A i dalsza marszruta stała pod znakiem zapytania. Tymczasem, nad kotliną Liptowa, dumnie wznosiły się Tatry Zachodnie, zachęcające słoneczną aurą do złożenia tam wizyty. Gdy wszyscy połączyliśmy się znów w jedną bandę, należało wyłożyć nowy, stworzony na gorąco plan. Najpierw należało się dostać do Zuberca, skąd można by wyruszać na jednodniowe wycieczki, nocując na kempingu, podobnie jak w Słowackim Raju. Okazało się jednak, że w naszej gromadce zakiełkowało niespotykane pragnienie wędrówki. Toteż szybko powstał pomysł, by przenocować w Zubercu, następnego dnia przejść do Polski, do Doliny Chochołowskiej, a trzeciego dnia z Zakopanego powrócić do domów. Ta koncepcja okazała się jedyną słuszną, gdy za sprawą odłączającego się od nas Michała dowiedzieliśmy się, że zaznaczonych na mapie Tatr Zachodnich kempingów próżno szukać w Zubercu. Powstało pytanie, gdzie przenocować po dotarciu do podnóży Tatr Orawskich. Pozostawało nam zdać się na łut szczęścia i znaleźć jakiś osłonięty przed niechętnym wzrokiem zakątek, gdzie można by rozbić namioty.
Późnym popołudniem wyjechaliśmy z Mikułasza, jedynym autobusem zawijającym o Zuberec. Nie uszliśmy daleko wzdłuż ulicy, gdy zainteresowała się naszą liczną gromadką pewna Orawianka. Na pytanie o pole namiotowe, odpowiedziała tak jak się spodziewaliśmy, że żadnego w okolicy nie ma. A rozumiejąc nasze kłopotliwe położenie, zaproponowała nam odstąpienie całego piętra w swoim domu. Jako że rozwiązywało to kłopotliwą sytuację noclegu w okolicach Zuberca, bez wahania skorzystaliśmy z nadarzającej się okazji. A gdy tylko rozejrzeliśmy się po tym mieszkanku, postanowiliśmy przedłużyć pobyt u pani Matliakowej o następne 2 dni.
Pasmo Rohaczy czekało.
1. Siwy Wierch
Niedzielę rozpoczęliśmy po Bożemu, udając się o godz. 8 na Mszę św. do sali tanecznej urzędu gminy. Tak, zuberski kościół był w remoncie, toteż nabożeństwa odbywały się w budynku urzędowym. Miło zaskoczył nas fakt, że niemałych rozmiarów sala była szczelnie wypełniona wiernymi, a tego dnia miały się jeszcze odbyć dwie Msze. Potwierdziło to nam, że Orawiacy, w porównaniu ze Słowakami spod Tatr Wysokich, czy rejonu Słowackiego Raju odznaczają się większą pobożnością. Wystarczy przejrzeć kilka kart historii, by zrozumieć tego powody.
W planach na ten dzień była wycieczka na Siwy Wierch. Podczas gdy Patryk i Tomek pozostali w domu, aby podleczyć się, cała reszta pod przewodnictwem Pawła wyruszyła w góry. Spragniona wędrówki grupa raźno maszerowała w kierunku siodła Palenicy. Gdy las zrzedniał i wkroczyli w piętro kosówki, otwarły się wokół widoki. Niejeden pierwszy raz spoglądał na świat z perspektywy tatrzańskich szczytów, toteż wrażenia były doprawdy niezwykłe. Potem, już w pobliżu kopuły szczytowej Siwego Wierchu, czekała kolejna niespodzianka, w postaci odcinka szlaku ubezpieczonego łańcuchami. Nie były to jednak trudności mogące kogokolwiek zatrzymać. Gdzieś koło południa wesoła gromadka stanęła na szczycie.
Chmury coraz szczelniej okrywały górską krainę. Zakryły widoki, jakby w obawie przed ludźmi, którzy zbyt wiele chcieliby zaczerpnąć ze źródeł piękna. Gdy już wszyscy nacieszyli się pobytem na szczycie, rozpoczęło się zejście w stronę przełęczy Huciańskiej, zachodniego krańca Tatr. Po chwili skończył się wymagający zdwojenia uwagi skalisty teren. Jedni więc rozpoczęli zbiegać, inni tylko wydłużyli krok, a jeszcze inni niespiesznie schodzili ku drodze, a nią dalej do Zuberca. Powoli zbieraliśmy się w kwaterze, by w niedzielne popołudnie i wieczór być w komplecie.
I oczekiwaliśmy jutra, bo Tatry na tej krótkiej wycieczce zdążyły splątać większość z nas swoją tajemną nicią...
W planach na ten dzień była wycieczka na Siwy Wierch. Podczas gdy Patryk i Tomek pozostali w domu, aby podleczyć się, cała reszta pod przewodnictwem Pawła wyruszyła w góry. Spragniona wędrówki grupa raźno maszerowała w kierunku siodła Palenicy. Gdy las zrzedniał i wkroczyli w piętro kosówki, otwarły się wokół widoki. Niejeden pierwszy raz spoglądał na świat z perspektywy tatrzańskich szczytów, toteż wrażenia były doprawdy niezwykłe. Potem, już w pobliżu kopuły szczytowej Siwego Wierchu, czekała kolejna niespodzianka, w postaci odcinka szlaku ubezpieczonego łańcuchami. Nie były to jednak trudności mogące kogokolwiek zatrzymać. Gdzieś koło południa wesoła gromadka stanęła na szczycie.
Chmury coraz szczelniej okrywały górską krainę. Zakryły widoki, jakby w obawie przed ludźmi, którzy zbyt wiele chcieliby zaczerpnąć ze źródeł piękna. Gdy już wszyscy nacieszyli się pobytem na szczycie, rozpoczęło się zejście w stronę przełęczy Huciańskiej, zachodniego krańca Tatr. Po chwili skończył się wymagający zdwojenia uwagi skalisty teren. Jedni więc rozpoczęli zbiegać, inni tylko wydłużyli krok, a jeszcze inni niespiesznie schodzili ku drodze, a nią dalej do Zuberca. Powoli zbieraliśmy się w kwaterze, by w niedzielne popołudnie i wieczór być w komplecie.
I oczekiwaliśmy jutra, bo Tatry na tej krótkiej wycieczce zdążyły splątać większość z nas swoją tajemną nicią...
2. Rohacz Ostry i Płaczliwy
Kolejny dzień w Tatrach Zachodnich zaczął się dla nas bardzo wcześnie. Pierwszym możliwym autobusem, około 6:00, zajechaliśmy do wnętrza doliny Zuberskiej. Plany na ten dzień były o tyle ambitne, co niesprecyzowane. Większość z nas wstała skoro świt.
Na początku czekał nas marsz żółtym szlakiem Doliną Łataną. Wspólnym celem był Rakoń, skąd nasza trójka planowała przejście grani Rohaczy, najlepiej aż po Palenicę. Reszcie mieliśmy zaproponować wejście na Wołowca i powrót do Doliny Zuberskiej przez Długi Upłaz i Grzesia.
Niestety, plan już od początku zaczął się kruszyć. Patrykowi już po godzinie marszu przypomniała o sobie gorączka i z przezorności postanowił wrócić. Do tego zaczął siąpić deszczyk, wkroczyliśmy w mgłę, a gdy znaleźliśmy się w otwartym terenie, doszedł do tego jeszcze silny wiatr. Na siodle Zadniego Zabratu zatrzymaliśmy się tylko na chwilę, by uzgodnić co czynić dalej. Upadł pomysł, słuszny jak pokazała przyszłość, by zejść do doliny i zwiedzić Rohackie Stawy. Ruszyliśmy jednak hurmą na szczyt Rakonia.
Tutaj wiatr osłabł i deszcz przestał kropić. Mieliśmy też wrażenie, że warstwa chmur nad nami jest bardzo cienka, gdyż chwilami robiło się jaśniej, jakby słońce chciało się przebić przez mgielną zasłonę. Tutaj rozdzieliśmy się. Podczas gdy cała ekipa zdecydowała się na powrót przez Grzesia (bez wychodzenia na Wołowiec, co w takich warunkach nikogo nie bawiło), Paweł i Tomek postanowili spróbować swoich sił, i skierowali się ku przełęczy Jamnickiej, także omijając szczyt Wołowca, korzystając z jednej ze ścieżek trawersujących po stronie Doliny Rohackiej.
Nie zdążyli jeszcze na dobre pomyśleć o Rohackim Koniu i innych trudnościach czekających na szlaku, gdy przed oczami mignął im jakiś cień. Po kilku krokach zatrzymali się. Na trawiastych upłazach pasła się kozica, a ściślej żyjący poza stadem cap. Dwaj intruzi zdawali się nie robić na nim żadnego wrażenia. Niespiesznie truchtał ścieżką, jakby wiedząc, że ludzie zachowają konieczny dystans.
Na przełęczy Jamnickiej z trudem udało nam się znaleźć miejsce odsłonięte od wiatru, by zebrać trochę sił na czekającą nas wspinaczkę. Mgła, wbrew naszym nadzieją, ani myślała zniknąć. Cóż, trzeba było ruszać mimo to.
Pierwsze 10 minut nie przysparzało żadnych trudności technicznych. Ot, takie zwykłe strome podejście, podobne do wielu innych w Tatrach Wysokich. W końcu jednak rozpoczęły się łańcuchy, z pomocą których przeszliśmy niewielką ściankę z rysą, a w końcu dotarliśmy do miejsca, gdzie grań zwęża się, by z jednej strony opadać kilkusetmetrowym urwiskiem, a z drugiej dać jedyną możliwość przejścia stromo chylącymi się ku Dolinie Jamnickiej, lecz ubezpieczonymi, płytami. To jest właśnie ów słynny Rohacki Koń. Z pewną niepewnością, bo wilgotna skała kazała zdwoić uwagę, ale bez problemów uporaliśmy się i z tą przeszkodą. Jeszcze kilka minut w ciekawym terenie, i niespodziewanie odkryliśmy, że wyżej już się nie da. Stanęliśmy na Rohaczu Ostrym.
Dalsza droga nie przysparzała już tylu kłopotów. Rohacz Płaczliwy, jak miał czas pokazać, był najwyższym punktem osiągniętym przez nas w czasie 10-dniowego pobytu na Słowacji. Gdy schodziliśmy, wśród utyskiwań Tomka na niewygodny szlak, do Smutnej Przełęczy, rozwiały się mgły, ukazując naszym oczom oświetloną słonecznym blaskiem Dolinę Żarską. Trudno było w takiej sytuacji podjąć decyzję o rezygnacji z dalszej wędrówki granią Rohaczy, lecz mając na uwadze zmęczenie, które musiało wyjść w końcu po 7 intensywnych dniach w górach, nie bez żalu rozpoczęliśmy zejście do Doliny Zuberskiej. Dzięki uprzejmości przypadkowych polskich turystów, odcinek od parkingu w dolinie po Zuberec skrócił się nam do kilku minut jazdy samochodem.
A Trzy Kopy, Hruba Kopa, Banówka, Pachola, Spalona Kopa, Salatyn i Brestowa poczekają.
Na początku czekał nas marsz żółtym szlakiem Doliną Łataną. Wspólnym celem był Rakoń, skąd nasza trójka planowała przejście grani Rohaczy, najlepiej aż po Palenicę. Reszcie mieliśmy zaproponować wejście na Wołowca i powrót do Doliny Zuberskiej przez Długi Upłaz i Grzesia.
Niestety, plan już od początku zaczął się kruszyć. Patrykowi już po godzinie marszu przypomniała o sobie gorączka i z przezorności postanowił wrócić. Do tego zaczął siąpić deszczyk, wkroczyliśmy w mgłę, a gdy znaleźliśmy się w otwartym terenie, doszedł do tego jeszcze silny wiatr. Na siodle Zadniego Zabratu zatrzymaliśmy się tylko na chwilę, by uzgodnić co czynić dalej. Upadł pomysł, słuszny jak pokazała przyszłość, by zejść do doliny i zwiedzić Rohackie Stawy. Ruszyliśmy jednak hurmą na szczyt Rakonia.
Tutaj wiatr osłabł i deszcz przestał kropić. Mieliśmy też wrażenie, że warstwa chmur nad nami jest bardzo cienka, gdyż chwilami robiło się jaśniej, jakby słońce chciało się przebić przez mgielną zasłonę. Tutaj rozdzieliśmy się. Podczas gdy cała ekipa zdecydowała się na powrót przez Grzesia (bez wychodzenia na Wołowiec, co w takich warunkach nikogo nie bawiło), Paweł i Tomek postanowili spróbować swoich sił, i skierowali się ku przełęczy Jamnickiej, także omijając szczyt Wołowca, korzystając z jednej ze ścieżek trawersujących po stronie Doliny Rohackiej.
Nie zdążyli jeszcze na dobre pomyśleć o Rohackim Koniu i innych trudnościach czekających na szlaku, gdy przed oczami mignął im jakiś cień. Po kilku krokach zatrzymali się. Na trawiastych upłazach pasła się kozica, a ściślej żyjący poza stadem cap. Dwaj intruzi zdawali się nie robić na nim żadnego wrażenia. Niespiesznie truchtał ścieżką, jakby wiedząc, że ludzie zachowają konieczny dystans.
Na przełęczy Jamnickiej z trudem udało nam się znaleźć miejsce odsłonięte od wiatru, by zebrać trochę sił na czekającą nas wspinaczkę. Mgła, wbrew naszym nadzieją, ani myślała zniknąć. Cóż, trzeba było ruszać mimo to.
Pierwsze 10 minut nie przysparzało żadnych trudności technicznych. Ot, takie zwykłe strome podejście, podobne do wielu innych w Tatrach Wysokich. W końcu jednak rozpoczęły się łańcuchy, z pomocą których przeszliśmy niewielką ściankę z rysą, a w końcu dotarliśmy do miejsca, gdzie grań zwęża się, by z jednej strony opadać kilkusetmetrowym urwiskiem, a z drugiej dać jedyną możliwość przejścia stromo chylącymi się ku Dolinie Jamnickiej, lecz ubezpieczonymi, płytami. To jest właśnie ów słynny Rohacki Koń. Z pewną niepewnością, bo wilgotna skała kazała zdwoić uwagę, ale bez problemów uporaliśmy się i z tą przeszkodą. Jeszcze kilka minut w ciekawym terenie, i niespodziewanie odkryliśmy, że wyżej już się nie da. Stanęliśmy na Rohaczu Ostrym.
Dalsza droga nie przysparzała już tylu kłopotów. Rohacz Płaczliwy, jak miał czas pokazać, był najwyższym punktem osiągniętym przez nas w czasie 10-dniowego pobytu na Słowacji. Gdy schodziliśmy, wśród utyskiwań Tomka na niewygodny szlak, do Smutnej Przełęczy, rozwiały się mgły, ukazując naszym oczom oświetloną słonecznym blaskiem Dolinę Żarską. Trudno było w takiej sytuacji podjąć decyzję o rezygnacji z dalszej wędrówki granią Rohaczy, lecz mając na uwadze zmęczenie, które musiało wyjść w końcu po 7 intensywnych dniach w górach, nie bez żalu rozpoczęliśmy zejście do Doliny Zuberskiej. Dzięki uprzejmości przypadkowych polskich turystów, odcinek od parkingu w dolinie po Zuberec skrócił się nam do kilku minut jazdy samochodem.
A Trzy Kopy, Hruba Kopa, Banówka, Pachola, Spalona Kopa, Salatyn i Brestowa poczekają.
3. Rohackie Stawy
Pogoda definitywnie przestała nas rozpieszczać. Chmury zawisły nisko nad światem, zstępując do wysokości ok. 1400 m n.p.m. Mając na względzie dzień wczorajszy, przemoczoną odzież i wiele intensywnych dni za sobą, nie wyznaczyliśmy sobie kolejnego ambitnego celu. Ten i ów może i wzdychał do wysokich wierchów, lecz głos rozsądku, z którego słuchaniem tak wiele ostatnio mieliśmy problemów, kazał wybierać to co niskie.
Wybraliśmy więc Rohackie Stawy, jedno z najładniejszych miejsc w Tatrach Orawskich. Nie było nam jednak dane poznać ich piękna tak, jak zazwyczaj sobie tego życzymy. Wzrok urywał się kilka metrów od brzegu stawów, gdzie tafla, podobnie jak wszystko wokół, rozpływała się we mgle. Mało tego. Już od Wyżniej Spaleńskiej Siklawy, lub jak wolą Słowacy, Rohackiego wodospadu, towarzyszył nam deszcz. Ot taki sobie, zwykły tatrzański deszczyk. Nieobeznana z warunkami wysokich gór część naszej gromadki skłaniała się bardziej, by nazwać to zjawisko ulewą. A to przecież było tylko delikatne siąpienie, które jednak swoim uporem skutecznie potrafiło przemoczyć nas do suchej nitki.
Zbiegając drogą z bufetu w Dolinie Rohackiej na miejscu dawnej Tatliakowej Chaty do przystanku pod Zwierówką, mogliśmy już zacząć podsumowywać ten długi wyjazd. Tatry żegnały nas, jak potrafią najlepiej - rzęsistym deszczem. I tak miało padać niemal każdego dnia, przez cały miesiąc.
A jak przywitają naszą trójkę za dwa miesiące, gdy zdani na ich łaskę rozpoczniemy w Ździarze drogę ku ich najpiękniejszym zakątkom?
Wybraliśmy więc Rohackie Stawy, jedno z najładniejszych miejsc w Tatrach Orawskich. Nie było nam jednak dane poznać ich piękna tak, jak zazwyczaj sobie tego życzymy. Wzrok urywał się kilka metrów od brzegu stawów, gdzie tafla, podobnie jak wszystko wokół, rozpływała się we mgle. Mało tego. Już od Wyżniej Spaleńskiej Siklawy, lub jak wolą Słowacy, Rohackiego wodospadu, towarzyszył nam deszcz. Ot taki sobie, zwykły tatrzański deszczyk. Nieobeznana z warunkami wysokich gór część naszej gromadki skłaniała się bardziej, by nazwać to zjawisko ulewą. A to przecież było tylko delikatne siąpienie, które jednak swoim uporem skutecznie potrafiło przemoczyć nas do suchej nitki.
Zbiegając drogą z bufetu w Dolinie Rohackiej na miejscu dawnej Tatliakowej Chaty do przystanku pod Zwierówką, mogliśmy już zacząć podsumowywać ten długi wyjazd. Tatry żegnały nas, jak potrafią najlepiej - rzęsistym deszczem. I tak miało padać niemal każdego dnia, przez cały miesiąc.
A jak przywitają naszą trójkę za dwa miesiące, gdy zdani na ich łaskę rozpoczniemy w Ździarze drogę ku ich najpiękniejszym zakątkom?