Tam, gdzie góry wysokie, doliny głębokie...
KRYWAŃSKA MAŁA FATRA
DZIEŃ PIERWSZY
Varín - Suchy - sedlo Priehyb
Mała Fatra. Dla większości turystów przemierzających szlaki polskich gór jest to kraina mało znana, wręcz legendarna... Niejednemu z nas zdarzyło się dojrzeć ze szczytów Beskidu Śląskiego i Żywieckiego gdzieś na południowym horyzoncie potrzaskaną bryłę tajemniczego szczytu. Wielu z nas z zaciekawieniem przyglądało się wcale nieodległemu, wysokiemu pasmu górskiemu, czy to z Wielkiej Raczy, czy z Rycerzowej. Temu samemu, które zamyka od zachodu panoramę z Rysianki oraz ginie w morzu Karpat Zachodnich, ścielącym się pod szczytem Królowej Beskidów – Babiej Góry. Czy wiadomo coś więcej o tych górach? Być może bardziej doświadczony turysta górski nazwie ten potężny, poszarpany, przyciągający wzrok szczyt Wielkim Rozsutcem, może i ktoś będzie wiedział o Wielkim Krywaniu, poprawiając uczącego się gór młodzieńca, że nie myśli wcale o Tatrach. Zapewne niejeden wspomni o Dierach, gdzie tłumy ciekawej tłuszczy mogą sprawdzić swoją odwagę na licznych przewieszonych nad potokiem drabinkach. Czy można jednak zaspokoić ciekawość, zbierając tylko takie zdawkowe informacje?
Spośród naszej czwórki Mała Fatra nie była obca tylko Michałowi. Wiele razy przemierzał wraz z rodzicami tamtejsze szlaki, toteż i plan naszej wędrówki był jego dziełem. Patryk i Tomek mieli okazję postawić kilka kroków w tej krainie, jednak ich wątpliwe dokonania (kilkugodzinny wypad do Chaty na Grúni w ramach wycieczki klasowej tego pierwszego i wyjazd z SKTK na Wielkiego Rozsutca i do Hornych Dier drugiego) nie były w stanie odsłonić tajemnicy, jaką kryła za sobą nazwa tych niezwykłych gór. Nie mówiąc już o Pawle, który ledwie kilka razy widział na horyzoncie zarys Małej Fatry, podczas wycieczek w Beskidy.
Niezłomnie postanowiliśmy przemierzyć z zachodu na wschód grzbiet Krywańskiej części Małej Fatry. Nieodłącznym punktem programu musiał być najwyższy wierzchołek trzeciego co do wysokości słowackiego pasma Wielki Krywań (1709 m n.p.m.; obeznany dokładniej z topografią Słowacji mruknie jeszcze o Babiej Górze), wspomniany już Wielki Rozsutec, Diery, wreszcie Zbojnicky Chodník i Sokolie. Jako że ze zdziwieniem obliczyliśmy, iż zajmie to nam jedynie 3 dni, w lot powstał pomysł, by z Małej Fatry przebić się przez Beskidy Kysuckie do Polski. A gdy i to okazało się zbyt mało, wymarzyliśmy sobie włączenie do naszej wędrówki także Luczańskiej części Małej Fatry z jej najwyższym szczytem, którym jest Veľká lúka (1476 m n.p.m.). Gwoli ścisłości należy zaznaczyć, że podobnie fantastyczne plany są charakterystyczne dla trójki: Paweł, Patryk, Tomek... Michał odciął się od nich na tyle skutecznie, by postawić na swoim. Zatem punktem wyjścia wędrówki miała stać się dolina Wagu.
W niedzielę 22 maja 2011 roku ulicami aglomeracji katowickiej mknął należący do rodziców Michała samochód-legenda – Ford Transit. Tomek na widok tego jakże pamiętnego środka lokomocji, nie mógł nie wspomnieć z sentymentem swoich pierwszych kroków na górskich szlakach. Z południowych dzielnic Katowic samochód skierował się ku centrum, gdzie na jednej ze stacji benzynowej czekał przybyły z Bytomia Paweł. Na samym końcu charakterystyczny niebieski wóz wjechał na drogi Mysłowic. Jeszcze tylko Patryk władował plecak do bagażnika, i zasiedliśmy wszyscy w komplecie!
Drogi ubywało nadzwyczaj szybko. W słoneczny niedzielny poranek szosa była zupełnie pusta. Od czasu do czasu lewym pasem przemknął jakiś spieszący się do domu właściciel szybkiego samochodu. Tymczasem w środku dyskusja raz toczyła się z ożywieniem, raz zamierała. Z pewnością można byłoby uniknąć tego drugiego, bardzo niebezpiecznego zjawiska, gdyby Paweł choć na dzień przed wyjazdem raczył pohamować właściwą jedynie jemu nie nutę, nie akord nawet, ale prawdziwe tutti szaleństwa, które tym razem wyraziło się w bytności na juwenaliach i powrocie do domu o 3 nad ranem, gdy o 5 należało wyjechać do Katowic... Toteż nic dziwnego, że nie trzeba było długo czekać, by skłoniwszy głowę, a po zmianie miejsca na (być może) bardziej wygodne, oparłszy ją o szybę, uciekł w objęcia Morfeusza. Ale ludzkie miłosierdzie ma swoje granice, więc nie dozwoliliśmy mu na odpoczynek, którego z utęsknieniem miał poszukiwać przez cały dzień.
W niecałe 1,5 godziny, licząc od Mysłowic, znaleźliśmy się w Milówce. Już na początku podróży kierujący samochodem ojciec Michała, przykazał:
– Tylko nie śmiejcie się chłopcy, gdybyśmy jechali pod górkę 20 km/h. On jest wolny, ale mocny!
Teraz legendarny Transit miał pokazać, na co go stać! Na drugim biegu pokonał serpentyny nowo wybudowanej drogi ekspresowej do Zwardonia. Jakiś wskaźnik znalazł się co prawda na wysokości litery „m”, jednak nim ktokolwiek zdążył się poważniej zaniepokoić, już wesoło zjeżdżaliśmy w dół. Prędkość rozpędzonego samochodu osiągnęła 90 km/h!
– O tej jeździe będziecie wnukom opowiadać – wesoło rzucił pan Ćmok.
Znaleźliśmy się w przebitym przed rokiem tunelu w Lalikach. Jeszcze chwila... i aż chciałoby się powiedzieć, że koła i zawieszenie doznały ulgi na słowackiej drodze. Tymczasem, z nieodgadnionych przyczyn, wyższą ocenę jakości nawierzchni należało przyznać polskiemu asfaltowi.
Kilka minut błądzenia w poszukiwaniu niefortunnego skrótu do Czadcy nie zdążyło nadpsuć doskonałego humoru. Już w pierwszych słowackich wioskach, można było odczuć niezwietrzały jeszcze zapach komuny, który najlepiej chyba wyraża się licznych głośnikach, przez które mieszkańcy dowiadują się o cenach płodów rolnych oraz mogą oderwać się na chwilę od obowiązków, wsłuchując się w głos muzyki, która rozbrzmiewa wtedy nawet na najwyższych szczytach!
Ale ponieważ była to niedziela, nie mogliśmy liczyć na żadną audycję. Znaleźliśmy się w końcu na szerokiej szosie, która zaprowadziła nas do Żyliny. Jeszcze przed miastem, które śmiało można nazwać prawdziwą metropolią, odsłoniła się przed nami Mała Fatra. Najpierw zza jednej z przełęczy wyjrzał Wielki Rozsutec, a gdy wreszcie przedostaliśmy się przez barierę Beskidów Kysuckich, nasze oczy spoczęły na łańcuchu górskim wznoszącym się nierzadko ponad 1000 metrów nad Żylińską Kotliną. Pan Ćmok wskazywał poszczególne szczyty: Wielki i Mały Krywań, Chleb, Suchy, Veľká lúka po drugiej stronie Wagu... A góry z każdą minutą potężniały. Jeszcze tylko kilka minut, i zjechaliśmy w stronę miejscowości Varín. To stąd mieliśmy rozpocząć podejście na Suchy. Michał już od kilkunastu minut z mapą w ręce kontrolował drogę. Trzeba było dotrzeć do zielonego szlaku prowadzącego na sedlo Javorina.
Na drzewach pojawiły się wreszcie poszukiwane znaki. Trójka pasażerów zajmująca tylne siedzenia niemal jednocześnie zauważyła:
– No, jest zielony szlak.
Michał zaś, zerknąwszy jednym okiem za okno, a drugie mając wciąż utkwione w mapie, orzekł głosem, przez który przebijała niezachwiana pewność:
– Tak, to jest zielony szlak.
Jak na komendę wybuchnęliśmy gromkim śmiechem. Gdy jednak Michał z wyrzutem oznajmił, że nie rozumie z czego się śmiejemy, a i jego rodzice nie dostrzegli komizmu sytuacji, pohamowaliśmy wesołość, by w trasie nieraz jeszcze zauważyć „tak, to jest zielony szlak”.
A zatem znaleźliśmy się na miejscu! Nie pozostało nic innego, jak pożegnać się z rodzicami Michała, dziękując za podwiezienie, która to przysługa zaoszczędziła nam tak wiele czasu, zarzucić plecaki i żwawym krokiem ruszyć ku górze za – a jakże – zielonymi znakami...
Niezłomnie postanowiliśmy przemierzyć z zachodu na wschód grzbiet Krywańskiej części Małej Fatry. Nieodłącznym punktem programu musiał być najwyższy wierzchołek trzeciego co do wysokości słowackiego pasma Wielki Krywań (1709 m n.p.m.; obeznany dokładniej z topografią Słowacji mruknie jeszcze o Babiej Górze), wspomniany już Wielki Rozsutec, Diery, wreszcie Zbojnicky Chodník i Sokolie. Jako że ze zdziwieniem obliczyliśmy, iż zajmie to nam jedynie 3 dni, w lot powstał pomysł, by z Małej Fatry przebić się przez Beskidy Kysuckie do Polski. A gdy i to okazało się zbyt mało, wymarzyliśmy sobie włączenie do naszej wędrówki także Luczańskiej części Małej Fatry z jej najwyższym szczytem, którym jest Veľká lúka (1476 m n.p.m.). Gwoli ścisłości należy zaznaczyć, że podobnie fantastyczne plany są charakterystyczne dla trójki: Paweł, Patryk, Tomek... Michał odciął się od nich na tyle skutecznie, by postawić na swoim. Zatem punktem wyjścia wędrówki miała stać się dolina Wagu.
W niedzielę 22 maja 2011 roku ulicami aglomeracji katowickiej mknął należący do rodziców Michała samochód-legenda – Ford Transit. Tomek na widok tego jakże pamiętnego środka lokomocji, nie mógł nie wspomnieć z sentymentem swoich pierwszych kroków na górskich szlakach. Z południowych dzielnic Katowic samochód skierował się ku centrum, gdzie na jednej ze stacji benzynowej czekał przybyły z Bytomia Paweł. Na samym końcu charakterystyczny niebieski wóz wjechał na drogi Mysłowic. Jeszcze tylko Patryk władował plecak do bagażnika, i zasiedliśmy wszyscy w komplecie!
Drogi ubywało nadzwyczaj szybko. W słoneczny niedzielny poranek szosa była zupełnie pusta. Od czasu do czasu lewym pasem przemknął jakiś spieszący się do domu właściciel szybkiego samochodu. Tymczasem w środku dyskusja raz toczyła się z ożywieniem, raz zamierała. Z pewnością można byłoby uniknąć tego drugiego, bardzo niebezpiecznego zjawiska, gdyby Paweł choć na dzień przed wyjazdem raczył pohamować właściwą jedynie jemu nie nutę, nie akord nawet, ale prawdziwe tutti szaleństwa, które tym razem wyraziło się w bytności na juwenaliach i powrocie do domu o 3 nad ranem, gdy o 5 należało wyjechać do Katowic... Toteż nic dziwnego, że nie trzeba było długo czekać, by skłoniwszy głowę, a po zmianie miejsca na (być może) bardziej wygodne, oparłszy ją o szybę, uciekł w objęcia Morfeusza. Ale ludzkie miłosierdzie ma swoje granice, więc nie dozwoliliśmy mu na odpoczynek, którego z utęsknieniem miał poszukiwać przez cały dzień.
W niecałe 1,5 godziny, licząc od Mysłowic, znaleźliśmy się w Milówce. Już na początku podróży kierujący samochodem ojciec Michała, przykazał:
– Tylko nie śmiejcie się chłopcy, gdybyśmy jechali pod górkę 20 km/h. On jest wolny, ale mocny!
Teraz legendarny Transit miał pokazać, na co go stać! Na drugim biegu pokonał serpentyny nowo wybudowanej drogi ekspresowej do Zwardonia. Jakiś wskaźnik znalazł się co prawda na wysokości litery „m”, jednak nim ktokolwiek zdążył się poważniej zaniepokoić, już wesoło zjeżdżaliśmy w dół. Prędkość rozpędzonego samochodu osiągnęła 90 km/h!
– O tej jeździe będziecie wnukom opowiadać – wesoło rzucił pan Ćmok.
Znaleźliśmy się w przebitym przed rokiem tunelu w Lalikach. Jeszcze chwila... i aż chciałoby się powiedzieć, że koła i zawieszenie doznały ulgi na słowackiej drodze. Tymczasem, z nieodgadnionych przyczyn, wyższą ocenę jakości nawierzchni należało przyznać polskiemu asfaltowi.
Kilka minut błądzenia w poszukiwaniu niefortunnego skrótu do Czadcy nie zdążyło nadpsuć doskonałego humoru. Już w pierwszych słowackich wioskach, można było odczuć niezwietrzały jeszcze zapach komuny, który najlepiej chyba wyraża się licznych głośnikach, przez które mieszkańcy dowiadują się o cenach płodów rolnych oraz mogą oderwać się na chwilę od obowiązków, wsłuchując się w głos muzyki, która rozbrzmiewa wtedy nawet na najwyższych szczytach!
Ale ponieważ była to niedziela, nie mogliśmy liczyć na żadną audycję. Znaleźliśmy się w końcu na szerokiej szosie, która zaprowadziła nas do Żyliny. Jeszcze przed miastem, które śmiało można nazwać prawdziwą metropolią, odsłoniła się przed nami Mała Fatra. Najpierw zza jednej z przełęczy wyjrzał Wielki Rozsutec, a gdy wreszcie przedostaliśmy się przez barierę Beskidów Kysuckich, nasze oczy spoczęły na łańcuchu górskim wznoszącym się nierzadko ponad 1000 metrów nad Żylińską Kotliną. Pan Ćmok wskazywał poszczególne szczyty: Wielki i Mały Krywań, Chleb, Suchy, Veľká lúka po drugiej stronie Wagu... A góry z każdą minutą potężniały. Jeszcze tylko kilka minut, i zjechaliśmy w stronę miejscowości Varín. To stąd mieliśmy rozpocząć podejście na Suchy. Michał już od kilkunastu minut z mapą w ręce kontrolował drogę. Trzeba było dotrzeć do zielonego szlaku prowadzącego na sedlo Javorina.
Na drzewach pojawiły się wreszcie poszukiwane znaki. Trójka pasażerów zajmująca tylne siedzenia niemal jednocześnie zauważyła:
– No, jest zielony szlak.
Michał zaś, zerknąwszy jednym okiem za okno, a drugie mając wciąż utkwione w mapie, orzekł głosem, przez który przebijała niezachwiana pewność:
– Tak, to jest zielony szlak.
Jak na komendę wybuchnęliśmy gromkim śmiechem. Gdy jednak Michał z wyrzutem oznajmił, że nie rozumie z czego się śmiejemy, a i jego rodzice nie dostrzegli komizmu sytuacji, pohamowaliśmy wesołość, by w trasie nieraz jeszcze zauważyć „tak, to jest zielony szlak”.
A zatem znaleźliśmy się na miejscu! Nie pozostało nic innego, jak pożegnać się z rodzicami Michała, dziękując za podwiezienie, która to przysługa zaoszczędziła nam tak wiele czasu, zarzucić plecaki i żwawym krokiem ruszyć ku górze za – a jakże – zielonymi znakami...
Wszystko zapowiadałoby się wspaniale, gdyby nie fakt że przez bez mała 3 kwadranse musieliśmy stąpać po asfalcie. Droga prowadziła nas łagodnie w górę przez pola, z których roztaczał się rozległy widok na Kotlinę Żylińską, Beskidy Kysuckie oraz wschodnią część Luczańskiej Małej Fatry z Minčolem na czele. Na błękitnym niebie, z którego już teraz, ledwie kilka minut po 10, lał się żar, pojawiały się niewielkie chmurki. Wysoka temperatura oraz jeszcze wyższa wilgotność powietrza, którą nie tylko czuło się, ale wręcz widziało w powietrzu, nakazywały spodziewać się burzy – jeśli nie dziś jeszcze, to z pewnością któregoś z następnych dni. Przygotowani na wszystko, nie martwiliśmy się na zapas, żywiąc tylko tę jedną nadzieję, że tak znienawidzona przez każdego z nas nawierzchnia rychło się skończy. Minęło nas kilku rowerzystów, oraz 2 samochody. Po kilkunastu minutach marszu, Tomek uprzedził, że przy najbliższej okazji, oczekiwałby postoju, gdyż spożyte rankiem śniadanie już dawno przestało dostarczać niezbędnej energii. Pawłowi podobnej zachęty nie trzeba dwa razy powtarzać. W miejscu, gdzie strzałka kazała wreszcie odbić w las, zasiedliśmy na kłodach. Oprócz kanapek wyjęliśmy również mapę Słowackiego Raju, do którego mamy zamiar się udać w drugiej połowie czerwca. Szczegółowych niuansów tych planów Czytelnik poszuka zapewne w odpowiednim miejscu.
Postój pociągnął za sobą kolejne marudzenie Tomka. Podobnie jak zimą przy zejściu z Muńcoła, i tym razem powodem głośnych jęków stała się przelotka – tym razem z plecaka. Na szczęście nie strategiczna, bo problem stałby się naprawdę poważny (w końcu ktoś namioty musiał dźwigać, a szerpami byli Michał i Tomek właśnie). Wystarczyło jednak okleić felerną plastikową część taśmą izolacyjną. Michał proponował złączenie obu końców nad płomieniem. Spróbowaliśmy i tej metody, jednak o ile plastik topił się przepisowo, to skleić się już nie chciał. Trzeba więc było zadowolić się taśmą, co jak czas pokazał, w zupełności wystarczyło.
Już chcieliśmy ruszyć w dalszą drogę, gdy tymczasem zainteresował się nami pewien Słowak, któremu nie wystarczyło odpowiedzieć na uświęcone tradycją pozdrowienie: dobrý deň. Spytał się, czy idziemy w dół, czy ruszamy w górę, potem rzucił hasło: židovské chodníky, wreszcie w odpowiedzi na nasze plany, które pokrótce zreferowaliśmy, przykazał byśmy nabrali sobie do pełna wody. Jako że w butelkach pozostało jeszcze każdemu z nas 2,5 litra, zlekceważyliśmy sobie tę radę. Choć prawdę rzekłszy, wystarczyłyby dwie godziny więcej marszu w takiej temperaturze, a żałowalibyśmy tej decyzji.
Postój pociągnął za sobą kolejne marudzenie Tomka. Podobnie jak zimą przy zejściu z Muńcoła, i tym razem powodem głośnych jęków stała się przelotka – tym razem z plecaka. Na szczęście nie strategiczna, bo problem stałby się naprawdę poważny (w końcu ktoś namioty musiał dźwigać, a szerpami byli Michał i Tomek właśnie). Wystarczyło jednak okleić felerną plastikową część taśmą izolacyjną. Michał proponował złączenie obu końców nad płomieniem. Spróbowaliśmy i tej metody, jednak o ile plastik topił się przepisowo, to skleić się już nie chciał. Trzeba więc było zadowolić się taśmą, co jak czas pokazał, w zupełności wystarczyło.
Już chcieliśmy ruszyć w dalszą drogę, gdy tymczasem zainteresował się nami pewien Słowak, któremu nie wystarczyło odpowiedzieć na uświęcone tradycją pozdrowienie: dobrý deň. Spytał się, czy idziemy w dół, czy ruszamy w górę, potem rzucił hasło: židovské chodníky, wreszcie w odpowiedzi na nasze plany, które pokrótce zreferowaliśmy, przykazał byśmy nabrali sobie do pełna wody. Jako że w butelkach pozostało jeszcze każdemu z nas 2,5 litra, zlekceważyliśmy sobie tę radę. Choć prawdę rzekłszy, wystarczyłyby dwie godziny więcej marszu w takiej temperaturze, a żałowalibyśmy tej decyzji.
Najpierw dość łagodnie lasem, a potem stromo, w liczne zakosy, ścieżka prowadziła nas ku przełęczy Brestov. Nim rozpoczęliśmy drugą część podejścia, Michał obliczył na mapie, że czeka nas 10 zakrętów... Cóż, autor relacji obiecał że daruje sobie wszelkiej maści obliczenia, więc Czytelnik sam będzie musiał sprawdzić, czy nasz kolega się nie pomylił... Bo nie myśleliśmy w marszu rewidować słuszności Michałowego rozumowania. Po drodze z kilku miejsc odsłaniały się widoki na północ. Niestety, żaden z nas nie znał tych gór na tyle, by nazwać choć jeden szczyt. Nie wiedzieliśmy nawet, gdzie zaczynają się Kysucké Beskydy, a kończy Kysucká Vrchovina. Pozostało mieć nadzieję, że poznamy lepiej te tereny podczas powrotu do Polski.
Ale jakże tu mówić o powrocie, skoro Mała Fatra ukazywała nam coraz pełniej swe fascynujące oblicze. Początkowo intrygowała swoją strzelistością sylwetka zalesionej Prostej (Prostá, 1144 m n.p.m.). Niedługo też musieliśmy czekać, by ukazał się wreszcie naszym oczom główny grzbiet z Suchym, Białymi Skałami i Straceńcem oraz nieśmiało wychodzącą zza bocznego odgałęzienia granią Małego Krywania.
Ale jakże tu mówić o powrocie, skoro Mała Fatra ukazywała nam coraz pełniej swe fascynujące oblicze. Początkowo intrygowała swoją strzelistością sylwetka zalesionej Prostej (Prostá, 1144 m n.p.m.). Niedługo też musieliśmy czekać, by ukazał się wreszcie naszym oczom główny grzbiet z Suchym, Białymi Skałami i Straceńcem oraz nieśmiało wychodzącą zza bocznego odgałęzienia granią Małego Krywania.
W przepisowym czasie dotarliśmy na sedlo Brestov (970 m n.p.m.), gdzie zarządziliśmy kolejny odpoczynek. Okazało się to dobrą decyzją, gdyż po niecałych pięciu minutach nadjechał z góry rowerzysta, zapowiedziawszy nam we wstępie, że za chwilę nadjedzie cały peleton. Rzeczywiście, na przełęczy zatrzymało się kilkunastu górskich kolarzy. Tych samych, którzy przejechali obok nas gdy wysiadaliśmy z samochodu, a o czym autor zapomniał nadmienić. Podczas gdy oni czekali na swoich towarzyszy, my pochyliliśmy się nad mapą.
Michał przyjrzał się uważnie dalszej drodze i orzekł:
– Stąd jest 2, 5 godziny na Suchy. O czwartej będziemy na miejscu.
– O czwartej? – zaprotestował Tomek, co było tym bardziej znaczące, że to on najczęściej zawyżał czasy przejścia – stąd jak na mój gust są 2 godziny...
– Według mapy 1:55 – uściślił szybko Paweł.
– Czyli powiedzmy, że o czwartej ruszymy z Suchego dalej – ciągnął Tomek. – Na Bublen będą jakieś 2,5- 3 godziny...
– Nie ma po co się spieszyć – uspokajał Michał. – Do ósmej jest jasno.
– Nawet do wpół do dziewiątej... Ale myślę, że dojdziemy gdzieś koło 7. Będziemy szli spokojnie, tak jak czas na to pozwoli.
Rozprawialiśmy jeszcze jakiś czas. Gdy ostatni kolarz pojawił się na przełęczy, cała grupa skierowała się na dół. Widok ograniczony był do masywu Mincola oraz Vel’kej Luki. Bez żalu opuściliśmy zatem przełęcz. Tomek nie wiedzieć czemu chciał pójść za żółtymi znakami.
– A, to przecież tędy – w porę rozpoznał swój błąd widząc, że wszyscy skierowali się w innym kierunku.
– Tak, to jest zielony szlak! – zauważył Patryk, dając sygnał do kolejnego wybuchu powszechnej wesołości.
Teraz czekało nas jeszcze jakieś 200 metrów podejścia. Ścieżka pięła się łagodniej, prowadząc nas w bukowym lesie pod wierzchołek Kopy (1140 m). W pewnym momencie Paweł zwrócił uwagę na niespotykane zjawisko.
– Widziałem już drzewa rosnące na kamienicach, ale zwisające z innego drzewa?
Michał przyjrzał się uważnie dalszej drodze i orzekł:
– Stąd jest 2, 5 godziny na Suchy. O czwartej będziemy na miejscu.
– O czwartej? – zaprotestował Tomek, co było tym bardziej znaczące, że to on najczęściej zawyżał czasy przejścia – stąd jak na mój gust są 2 godziny...
– Według mapy 1:55 – uściślił szybko Paweł.
– Czyli powiedzmy, że o czwartej ruszymy z Suchego dalej – ciągnął Tomek. – Na Bublen będą jakieś 2,5- 3 godziny...
– Nie ma po co się spieszyć – uspokajał Michał. – Do ósmej jest jasno.
– Nawet do wpół do dziewiątej... Ale myślę, że dojdziemy gdzieś koło 7. Będziemy szli spokojnie, tak jak czas na to pozwoli.
Rozprawialiśmy jeszcze jakiś czas. Gdy ostatni kolarz pojawił się na przełęczy, cała grupa skierowała się na dół. Widok ograniczony był do masywu Mincola oraz Vel’kej Luki. Bez żalu opuściliśmy zatem przełęcz. Tomek nie wiedzieć czemu chciał pójść za żółtymi znakami.
– A, to przecież tędy – w porę rozpoznał swój błąd widząc, że wszyscy skierowali się w innym kierunku.
– Tak, to jest zielony szlak! – zauważył Patryk, dając sygnał do kolejnego wybuchu powszechnej wesołości.
Teraz czekało nas jeszcze jakieś 200 metrów podejścia. Ścieżka pięła się łagodniej, prowadząc nas w bukowym lesie pod wierzchołek Kopy (1140 m). W pewnym momencie Paweł zwrócił uwagę na niespotykane zjawisko.
– Widziałem już drzewa rosnące na kamienicach, ale zwisające z innego drzewa?
Minęło pół godziny, gdy las zrzedniał i wyszliśmy na niezbyt rozległą, ale jakże sympatyczną polanę Javorina. Przed nami ukazały się w pełnej okazałości dzisiejszy cele: Suchy, Biele Skaly i Stratenec. Również widok na lewy brzeg Wagu był interesujący. Trudno więc było o lepszy pomysł niż zrzucenie plecaków i rozłożenie się na trawie. Zwłaszcza, że jak na dłoni widzieliśmy podejście na Suchy...
– No, to mamy jeszcze 270 metrów podejścia! – rozpoczął Tomek. – Michale, szlak wiedzie tą przecinką?
– Tak jak widzisz.
– No to będzie wesoło – włączył się Paweł.
Rzeczywiście, szlak przedstawiał się elegancko. Prosta linia wiodąca na wierzchołek. Co najmniej 35 stopni nachylenia. Koniecznie trzeba było dostarczyć organizmom niezbędnej w takich sytuacjach energii.
Gdy zniknęła ostatnia kostka czekolady, wymaszerowaliśmy w kierunku potężniejącej z kroku na krok piramidzie Suchego. Natknęliśmy się na pierwszą grupę skałek, które wyraźnie zaświadczyły, że nasza wędrówka grzbietem Małej Fatry zaczęła się na dobre. W 20 minut znaleźliśmy się u podnóża szczytu. Krok za krokiem mozolnie zdobywaliśmy wysokość. Z racji na stromiznę, szybko wznieśliśmy się ponad granicę zwartego lasu, przebiegającą w Małej Fatrze znacznie niżej aniżeli w polskich Beskidach. Miejsce buków i świerków zajęły niskie i wątłe jarzębiny, wśród których coraz częściej pojawiały się łany kosówki. Gorące i wilgotne powietrze dawało się we znaki. Woda znikała w zastraszającym tempie, ale za to jej ubytek rekompensowały otwierające się coraz szerzej widoki. Kotlina Żylińska z zalewem na Wagu, fabryka samochodów Kia, która z tej perspektywy przypominała pudełko zapałek, rozliczne pasma górskie... Niestety, z racji niedostatecznej znajomości tej części Karpat, nie byliśmy w stanie ochrzcić ich właściwym imieniem. Im wyżej, tym panorama nabierała głębi.
– No, to mamy jeszcze 270 metrów podejścia! – rozpoczął Tomek. – Michale, szlak wiedzie tą przecinką?
– Tak jak widzisz.
– No to będzie wesoło – włączył się Paweł.
Rzeczywiście, szlak przedstawiał się elegancko. Prosta linia wiodąca na wierzchołek. Co najmniej 35 stopni nachylenia. Koniecznie trzeba było dostarczyć organizmom niezbędnej w takich sytuacjach energii.
Gdy zniknęła ostatnia kostka czekolady, wymaszerowaliśmy w kierunku potężniejącej z kroku na krok piramidzie Suchego. Natknęliśmy się na pierwszą grupę skałek, które wyraźnie zaświadczyły, że nasza wędrówka grzbietem Małej Fatry zaczęła się na dobre. W 20 minut znaleźliśmy się u podnóża szczytu. Krok za krokiem mozolnie zdobywaliśmy wysokość. Z racji na stromiznę, szybko wznieśliśmy się ponad granicę zwartego lasu, przebiegającą w Małej Fatrze znacznie niżej aniżeli w polskich Beskidach. Miejsce buków i świerków zajęły niskie i wątłe jarzębiny, wśród których coraz częściej pojawiały się łany kosówki. Gorące i wilgotne powietrze dawało się we znaki. Woda znikała w zastraszającym tempie, ale za to jej ubytek rekompensowały otwierające się coraz szerzej widoki. Kotlina Żylińska z zalewem na Wagu, fabryka samochodów Kia, która z tej perspektywy przypominała pudełko zapałek, rozliczne pasma górskie... Niestety, z racji niedostatecznej znajomości tej części Karpat, nie byliśmy w stanie ochrzcić ich właściwym imieniem. Im wyżej, tym panorama nabierała głębi.
Kilka minut po 15 otworzył się przed nami południowy horyzont. Osiągnęliśmy wreszcie grzbiet, którym mieliśmy wędrować dziś i kolejnego dnia aż do Przełęczy Medzirozsutce. Póki co naszym oczom ukazał się tylko jego niewielki zachodni fragment, zamknięty wybitną sylwetką Małego Krywania... Ten wspomniany szczyt robił takie wrażenie, że trójka mniej obeznanych z topografią Fatry wzięła go początkowo za Wielki Krywań. Michał jednak wyprowadził nas z błędu.
Mieliśmy już w nogach ponad 1000 metrów podejścia, toteż odpoczynek był jak najbardziej zasłużony. Jedni z nas wyciągnęli się na karimatach, drugim wystarczyła pozycja siedząca, ale wszyscy wpatrywaliśmy się z ciekawością w rozległe gniazdo Wielkiej Fatry. Dzieliło nas od niej rozległe obniżenie Kotliny Turczańskiej. Michał z Tomkiem poszukiwali w gąszczu górskich grzbietów kulminacji tego pasma – Ostredoka. Ten pierwszy dostrzegł jeszcze na horyzoncie zarys Niżnych Tatr. Bardziej jednak zwracało uwagę coś innego.
Mieliśmy już w nogach ponad 1000 metrów podejścia, toteż odpoczynek był jak najbardziej zasłużony. Jedni z nas wyciągnęli się na karimatach, drugim wystarczyła pozycja siedząca, ale wszyscy wpatrywaliśmy się z ciekawością w rozległe gniazdo Wielkiej Fatry. Dzieliło nas od niej rozległe obniżenie Kotliny Turczańskiej. Michał z Tomkiem poszukiwali w gąszczu górskich grzbietów kulminacji tego pasma – Ostredoka. Ten pierwszy dostrzegł jeszcze na horyzoncie zarys Niżnych Tatr. Bardziej jednak zwracało uwagę coś innego.
Jak już wspomniano wcześniej, warunki atmosferyczne kazały nam spodziewać się burzy. Widok z wierzchołka Suchego tylko utwierdził nas w tym przekonaniu. Mimo że nad nami świeciło jeszcze słońce, to wokół nas gromadziło się coraz więcej szarych kłębów, rozbudowujących się nieustannie ku górze. Niedługo trzeba było czekać, aby gdzieś nad Niżnymi Tatrami przecięła niebo błyskawica. Na zachodzie szare smugi zwisające z chmur wskazywały, że deszcz nas nie ominie. Wszystko to jednak działo się – jak na góry – niezwykle spokojnie. Przez ponad pół godziny niewiele się zmieniło... Toteż gubiliśmy się w domysłach, czy deszcz i burza dopadną nas, czy jakimś cudownym sposobem oszczędzą.
Paweł nie miał wątpliwości w tej kwestii:
– Mówiłem, że jeśli nie dziś, to jutro na pewno nie ominie nas burka...
– Dobrze, niech nam łby pourywa! – zapalił się Tomek, naśladując sposób mówienia Jakuba, którego nazwisko, na razie z konieczności zakonspirowane, w sposobnym czasie przestanie być dla Czytelnika tajemnicą.
– O, ładnie się błysnęło – zauważył Patryk.
– Tam? – zapytał Tomek, wskazując na wschód, ale w głosie brzmiał już mniejszy zapał.
– Dokładnie tam, za Małym Krywanie. O... drugi raz.
– No nic. Prędzej czy później nas dorwie, byle nie tu na szczycie – wycofywał się Tomek, który mimo bojowych słów, nigdy nie czuł się pewnie, gdy z nieba sypały się błyskawice. Patryk wyczuł ten szczególny nastrój i rzekł:
– Trzy, cztery, pięć!
– Co?
– Dziesięć, dwadzieścia, pięćdziesiąt, sto...
– Niech Cię kule biją. Pół biedy jeśli nam głowy pourywa, ale jak przez ciebie nas coś potłucze, to biada!
Pomęczyliśmy się jeszcze nad wykonaniem pamiątkowego zdjęcia, które znalazło się na naszej stronie głównej. A jako że naszym celem była wcale jeszcze nie bliska przełęcz Bublen, nie pozostało nic innego, jak tylko ruszyć w dalszą drogę.
Paweł nie miał wątpliwości w tej kwestii:
– Mówiłem, że jeśli nie dziś, to jutro na pewno nie ominie nas burka...
– Dobrze, niech nam łby pourywa! – zapalił się Tomek, naśladując sposób mówienia Jakuba, którego nazwisko, na razie z konieczności zakonspirowane, w sposobnym czasie przestanie być dla Czytelnika tajemnicą.
– O, ładnie się błysnęło – zauważył Patryk.
– Tam? – zapytał Tomek, wskazując na wschód, ale w głosie brzmiał już mniejszy zapał.
– Dokładnie tam, za Małym Krywanie. O... drugi raz.
– No nic. Prędzej czy później nas dorwie, byle nie tu na szczycie – wycofywał się Tomek, który mimo bojowych słów, nigdy nie czuł się pewnie, gdy z nieba sypały się błyskawice. Patryk wyczuł ten szczególny nastrój i rzekł:
– Trzy, cztery, pięć!
– Co?
– Dziesięć, dwadzieścia, pięćdziesiąt, sto...
– Niech Cię kule biją. Pół biedy jeśli nam głowy pourywa, ale jak przez ciebie nas coś potłucze, to biada!
Pomęczyliśmy się jeszcze nad wykonaniem pamiątkowego zdjęcia, które znalazło się na naszej stronie głównej. A jako że naszym celem była wcale jeszcze nie bliska przełęcz Bublen, nie pozostało nic innego, jak tylko ruszyć w dalszą drogę.
Szlak zmienił charakter. Niepozorna ścieżyna wiodła raz wśród splątanych korzeni gęstych zarośli kosodrzewiny, raz zaś odcinkami bardziej skalistymi, osiągając kolejne wierzchołki Białych Skał. Chmury zakrywały niebo coraz szczelniej. Co jakiś czas dało się słyszeć odległe dudnienie. Te wszystkie znaki oraz odpływ świeżości sprawiły, że postanowiliśmy poczekać na rozwój sytuacji w bezpiecznym miejscu. Michał, kroczący na przedzie, zaprowadził nas pod rozległe okapy skalne pod przełęczą Vrata (1440).
Szukając miejsc, które chroniłyby nas i plecaki przed deszczem, nie spodziewaliśmy się, że nasz dzienny etap dobiega końca. Oba Michały zdążyły wygodnie się rozsiąść pod przewieszoną skałą, gdy Tomek i Paweł wciąż poszukiwali odpowiednio wygodnego miejsca. Ten pierwszy, jak to miał w zwyczaju, wniebogłosy wznosił swoje żale, że plecak zjeżdża, że coś tam ze skały kapie, że nisza w której zdecydował się w końcu umieścić bagaż jest zaśmiecona przeżartymi rdzą puszkami po konserwach... Jeszcze parę nerwowych zmian w ułożeniu plecaka, rozwinięcie pokrowca... Wszystko to jednak z założenia miało być nasycone humorem, toteż maruda prędko się udobruchał.
Tym sposobem można było rozpocząć kolejną z tych długich rozmów, jakie toczą się podczas górskich wędrówek. Najpierw wybiegliśmy w nieodległą przyszłość, ażeby jeszcze raz rozpatrzyć problem Słowackiego Raju. Nie byłoby w tym nic trudnego, gdyby nie fakt, że Patryk, Paweł i Tomek postanowili przejść w ciągu 3 dni te wszystkie szlaki, na które Michał przewidział o dwa dni więcej (z kilkunastoosobową grupą co prawda). Paweł obstawał przy zdaniu, iż przejście pod prąd Suchą Belą raczej nie wchodzi w rachubę, w co Ćmok powątpiewał, gdyż sam pokonywał już ten szlak w tym kierunku. Przestrzegał za to przed trudnościami w Pieckach... Analizowaliśmy zatem różne warianty, co ostatecznie nie doprowadziło do żadnego konkretnego planu...
Zaczęło padać. Krople deszczu spadały dopiero 2 metry od nas, toteż nie troszcząc się o nic, a porzuciwszy żelazne platformy i drabinki, przenieśliśmy się – w skałę. Zaczęło się od niewinnego pytania Patryka, skierowanego do Michała:
– Dałbyś radę przejść tą przewieszkę?
– Hm...
– To może być spokojnie dziewiątka – zawyrokował Patryk, co spotkało się z oburzeniem Tomka...
– Dobra nasza, nie przesadzajmy. Zresztą nie wiem skąd wytrzasnąłeś tą dziewiątkę, skoro VI to już nadzwyczaj trudno. Zresztą nie słyszałem o przejściach wyższych niż VII – w tym momencie spojrzał w kierunku Pawła, który przetarłszy klejące się powieki, w kilku słowach zdawał się zgadzać z przedmówcą...
– Wszystko jeszcze zależy o jakiej skali mówicie – zakończył.
– A jakże... O tatrzańskiej. – rzekł Tomek. – Zresztą te skale stosowane na Jurze (krakowska, śląska) też nie przekraczają 6 z groszami...
– No to się dogadaliśmy przednio. Bo ja miałem na myśli skalę uniwersalną, alpejską. – zauważył Patryk.
– Tą UIAA? Tej, przyznam nie znam. Ale fakt, są skale dochodzące do 18, albo nie wiem gdzie jeszcze...
– Tak, to francuska – włączył się do dyskusji Michał.
– Francja, no tak, to wiele tłumaczy – wesoło odparł Tomek, znając miłość kolegi do południowców, w tym Francuzów. – No, ale zejdźmy na ziemię. Na Jurze na pewno od dziewiątki, czy tam nawet szóstki, nie będziemy zaczynać.
Szukając miejsc, które chroniłyby nas i plecaki przed deszczem, nie spodziewaliśmy się, że nasz dzienny etap dobiega końca. Oba Michały zdążyły wygodnie się rozsiąść pod przewieszoną skałą, gdy Tomek i Paweł wciąż poszukiwali odpowiednio wygodnego miejsca. Ten pierwszy, jak to miał w zwyczaju, wniebogłosy wznosił swoje żale, że plecak zjeżdża, że coś tam ze skały kapie, że nisza w której zdecydował się w końcu umieścić bagaż jest zaśmiecona przeżartymi rdzą puszkami po konserwach... Jeszcze parę nerwowych zmian w ułożeniu plecaka, rozwinięcie pokrowca... Wszystko to jednak z założenia miało być nasycone humorem, toteż maruda prędko się udobruchał.
Tym sposobem można było rozpocząć kolejną z tych długich rozmów, jakie toczą się podczas górskich wędrówek. Najpierw wybiegliśmy w nieodległą przyszłość, ażeby jeszcze raz rozpatrzyć problem Słowackiego Raju. Nie byłoby w tym nic trudnego, gdyby nie fakt, że Patryk, Paweł i Tomek postanowili przejść w ciągu 3 dni te wszystkie szlaki, na które Michał przewidział o dwa dni więcej (z kilkunastoosobową grupą co prawda). Paweł obstawał przy zdaniu, iż przejście pod prąd Suchą Belą raczej nie wchodzi w rachubę, w co Ćmok powątpiewał, gdyż sam pokonywał już ten szlak w tym kierunku. Przestrzegał za to przed trudnościami w Pieckach... Analizowaliśmy zatem różne warianty, co ostatecznie nie doprowadziło do żadnego konkretnego planu...
Zaczęło padać. Krople deszczu spadały dopiero 2 metry od nas, toteż nie troszcząc się o nic, a porzuciwszy żelazne platformy i drabinki, przenieśliśmy się – w skałę. Zaczęło się od niewinnego pytania Patryka, skierowanego do Michała:
– Dałbyś radę przejść tą przewieszkę?
– Hm...
– To może być spokojnie dziewiątka – zawyrokował Patryk, co spotkało się z oburzeniem Tomka...
– Dobra nasza, nie przesadzajmy. Zresztą nie wiem skąd wytrzasnąłeś tą dziewiątkę, skoro VI to już nadzwyczaj trudno. Zresztą nie słyszałem o przejściach wyższych niż VII – w tym momencie spojrzał w kierunku Pawła, który przetarłszy klejące się powieki, w kilku słowach zdawał się zgadzać z przedmówcą...
– Wszystko jeszcze zależy o jakiej skali mówicie – zakończył.
– A jakże... O tatrzańskiej. – rzekł Tomek. – Zresztą te skale stosowane na Jurze (krakowska, śląska) też nie przekraczają 6 z groszami...
– No to się dogadaliśmy przednio. Bo ja miałem na myśli skalę uniwersalną, alpejską. – zauważył Patryk.
– Tą UIAA? Tej, przyznam nie znam. Ale fakt, są skale dochodzące do 18, albo nie wiem gdzie jeszcze...
– Tak, to francuska – włączył się do dyskusji Michał.
– Francja, no tak, to wiele tłumaczy – wesoło odparł Tomek, znając miłość kolegi do południowców, w tym Francuzów. – No, ale zejdźmy na ziemię. Na Jurze na pewno od dziewiątki, czy tam nawet szóstki, nie będziemy zaczynać.
Może i zeszliśmy na ziemię (musimy posypać głowy popiołem, gdyż każdy z nas popełnił jakiś błąd, co obdarzony większą wiedzą alpinistyczną w lot dostrzeże), jednak w dalszym ciągu zajmowała nas skała. Michał podjął się dowodzenia, że siedzimy właśnie pod dolomitem. Paweł, ożywiwszy się nieco na bliskie mu hasło „dolomity”, powątpiewał w to, wskazując na jej kruchość. Patryk nie miał w tej kwestii wiele do powiedzenia, a Tomek, od którego można by oczekiwać garści konkretnych informacji, jakie olimpijczyk z dziedziny geografii winien posiadać, bezładnie rozłożył ręce, gdyż nie miał jeszcze okazji widzieć na własne oczy dolomitów... Paweł, co nie dziwi, zaproponował jak można doświadczalnie odróżnić wapień od dolomitu. Potem jeszcze głodny wiedzy Michał upewniał się, czy skałę tą należy zaliczyć do osadowych, czy przeobrażonych... Ale dajmy temu pokój.
Zapewne skierowalibyśmy myśli i słowa ku nauce wspinaczki, której postanowiliśmy się podjąć w te wakacje na Wyżynie Krakowsko-Częstochowskiej, jednak Pawła ogarnęła tak nieprzezwyciężona senność, że z największą determinacją rozpoczął poszukiwania miejsca, gdzie mógłby zasnąć (bo z drzemaniem, jak Czytelnik miał okazję już się zorientować, problemów nie miał). Ale jak na złość, tym razem nie było to takie proste zadania. Po kilku próbach, przeniósł się niżej, gdzie rozwinął karimatę, by oczekiwać na zbawczy sen.
Rozmowa toczyła się dalej, i w niewytłumaczalny sposób skierowała się najpierw ku fabryce Kia, widocznej w dole, a później na tematy nieomal informatyczne. Minęły już prawie dwie godziny odkąd schroniliśmy się pod przełączą Vrata. Trzeba było zatem myśleć o rozłożeniu obozu. Było jasne, że na Bublen nie damy radę zajść. Postanowiliśmy zatem spędzić noc na nieodległej przełęczy Priehyb.
Tymczasem miast pospiesznego przygotowywania się do wymarszu, rozpoczęła się regularna bitwa... na kamienie. Tomkowi udało się zachować neutralność, choć nie omieszkał bez wypowiedzenia wojny targnąć się na Michała, atakując go zmyślnie wystrzeloną gumką z Pawłowej karimaty. Przez kilka minut trwała wymiana ognia, głównie na linii Paweł – Michał. Gdy amunicja się skończyła i bojowe nastroje opadły, Patryk postanowił dać impuls do odżywienia zapału, proponując zawieszenie Hałwowej czapki na wystającej ze skały gałązce kosówki. Ćmok jednakże, dając wyraz miłości nieprzyjaciół, zauważył że nie jest to najlepszy pomysł.
Zapewne skierowalibyśmy myśli i słowa ku nauce wspinaczki, której postanowiliśmy się podjąć w te wakacje na Wyżynie Krakowsko-Częstochowskiej, jednak Pawła ogarnęła tak nieprzezwyciężona senność, że z największą determinacją rozpoczął poszukiwania miejsca, gdzie mógłby zasnąć (bo z drzemaniem, jak Czytelnik miał okazję już się zorientować, problemów nie miał). Ale jak na złość, tym razem nie było to takie proste zadania. Po kilku próbach, przeniósł się niżej, gdzie rozwinął karimatę, by oczekiwać na zbawczy sen.
Rozmowa toczyła się dalej, i w niewytłumaczalny sposób skierowała się najpierw ku fabryce Kia, widocznej w dole, a później na tematy nieomal informatyczne. Minęły już prawie dwie godziny odkąd schroniliśmy się pod przełączą Vrata. Trzeba było zatem myśleć o rozłożeniu obozu. Było jasne, że na Bublen nie damy radę zajść. Postanowiliśmy zatem spędzić noc na nieodległej przełęczy Priehyb.
Tymczasem miast pospiesznego przygotowywania się do wymarszu, rozpoczęła się regularna bitwa... na kamienie. Tomkowi udało się zachować neutralność, choć nie omieszkał bez wypowiedzenia wojny targnąć się na Michała, atakując go zmyślnie wystrzeloną gumką z Pawłowej karimaty. Przez kilka minut trwała wymiana ognia, głównie na linii Paweł – Michał. Gdy amunicja się skończyła i bojowe nastroje opadły, Patryk postanowił dać impuls do odżywienia zapału, proponując zawieszenie Hałwowej czapki na wystającej ze skały gałązce kosówki. Ćmok jednakże, dając wyraz miłości nieprzyjaciół, zauważył że nie jest to najlepszy pomysł.
Leniuchowanie nie mogło trwać w nieskończoność. Gdy burza ewidentnie się oddaliła, a deszcz przestał siąpić, opuściliśmy nasze schronienie, by poszukać dogodnego miejsca na nocleg. Nim zaczęliśmy schodzić ku przełęczy Priehyb, szlak zaprowadził nas na Stratenec (1513 m). Niepozornie wyglądający na mapie szczyt okazał się wybornym punktem widokowym. Nad Małym Krywaniem promienie słoneczne roziskrzyły zawieszone w powietrzu kropelki wody w łuk tęczy. Tą późną porą fatrzańskie murawy nabrały świeżych barw. Nad wylotem Sučianskiej Doliny rozpościerała się panorama rozległej Wielkiej Fatry. Obróciwszy się o 180 stopni, wzrok gubił się wśród niezliczonych grzbietów słowackich, polskich i czeskich Beskidów. Zachodzące słońce rozświetliło taflę Żylińskiego zalewu, jednak jego blask nie był już w stanie rozjaśnić ginącego w wieczornym mroku miasta.
Aż chciałoby się zasiąść na tym niepozornym szczycie i wpatrując się w otoczoną zewsząd górami krainę, poczekać aż zapadnie głucha noc. A potem z niecierpliwością oczekiwać wschodu naszej dziennej gwiazdy. Nie można było jednak pozwolić sobie na wcielenie w życie tak fantastycznej myśli, gdyż Michał skierował się już ku przełęczy w poszukiwaniu miejsca na rozbicie obozu. Krocząc za nim dotarliśmy wszyscy do osłoniętego zaroślami kosówki od podmuchów wiatru niepozornego zagłębienia w siodle przełęczy, na tyle jednak rozległego, by zmieścić w nim nasze dwa namioty.
Nie zwlekając, zabraliśmy się do roboty i po kilku minutach, nasze skromne przybytki były gotowe do zamieszkania. Pozostało jeszcze jedno zadanie: znalezienie wody, bez której nie sposób było pomyśleć o niedzielnej wieczerzy. Podczas gdy Michał został przy namiotach, skontaktował się z Polską oraz rozpoczął podgrzewanie resztki wody, pozostała trójka obniżała się do doliny Pod Krivaňom. Szczęśliwym trafem, nim osiągnęliśmy dno doliny, Paweł natknął się na bijące ze zbocza Małego Krywania źródełko. Tym sposobem zaoszczędził nam pokonania 50 metrów różnicy wzniesień. Niezrażeni bogactwem związków organicznych (wokół źródła rosły miąższe warstwy mchu), nabraliśmy 10 litrów ożywczego płynu, i odświeżywszy ręce oraz oblicza po całodziennym marszu w pocie czoła, wspięliśmy się na Priehyb.
A więc nareszcie! Ucztę czas zacząć. Wydobyliśmy z plecaków co znakomitsze specjały: Paweł zachwycił nas wędzonym serem, Patryk i Tomek kabanosami. Poza tym ten ostatni przygotował na tę świąteczną kolację cztery pomidory i trzy ogórki. Na widok czerwonego warzywa, tudzież owocu, jak wnoszą niektórzy, wszyscy poza Michałem rozpromienili swoje oblicza. Ćmok z godnością przyjmował nasze drwiny. Nie dał nawet po sobie poznać zniesmaczenia, gdy Tomek rzucił pomidor nad jego głową w ręce Patryka. Ten również nie mógł odmówić sobie pastwienia się nad kolegą, udając że próbuje wycisnąć nań jego soczystą zawartość...
Czytelnik może się dziwić, z jakiej racji popularne warzywo stało się pierwszoplanowym bohaterem. Sprawa ma się następująco: swego czasu Michał zwierzył się nam, że nic nie budzi w nim takiego obrzydzenia, jak pomidor właśnie, a dokładniej, woda z jego wnętrza. Uczynił to na swoje wielkie nieszczęście, gdyż odtąd przy każdej okazji stawialiśmy mu przed oczami znienawidzony czerwony kształt.
Ale wróćmy do naszej uczty, której świetność mogła przyćmić tylko sławna wieczerza z Turbacza, sprzed 9 miesięcy. Gdy pałaszowaliśmy w najlepsze, Ćmok zadowolił się gorącym kubkiem, kilkoma kęsami chleba z pasztetem z „Biedronki” (o tym będzie jeszcze później) oraz serem, którym dzielił się z nami Paweł. Tak, Michał nie zwykł objadać się w górach, o czym najlepiej świadczy fakt, że na 3 dni zabrał ze sobą ledwie pół małego chleba! Wszystko to w żadnej mierze nie odpowiadało naszemu pojęciu o odżywianiu się w górach, dlatego też zatroskany o zdrowie i siły kolegi Patryk zagadnął:
– Zjesz chleba?
– Nie zjem.
– Zjesz pasztet?
– Nie zjem.
– Zjesz kabanosa?
– Nie.
– No to co zjesz?
– Zjem POMIDORA.
Jeżeli ktoś kiedyś kładł się ze śmiechu, to i tak było to niczym w porównaniu z naszą reakcją na tę Michałową ripostę. Tomek od razu zapowiedział, że to koniecznie trzeba zapisać, czemu reszta ochoczo przyklasnęła.
W tak doskonałych humorach nasza prześwietna kolacja mogłaby ciągnąć się do późnej nocy. Istniały jednak poważne przesłanki, by czym prędzej ułożyć się do snu. Po pierwsze zapadł już zmrok, po drugie trzeba było w końcu umożliwić Pawłowi zasłużony po kilkudziesięciu bezsennych godzinach wypoczynek, a wreszcie nie można było zapomnieć, iż następny dzień miał być bardzo intensywny.
Nie zwlekając, zabraliśmy się do roboty i po kilku minutach, nasze skromne przybytki były gotowe do zamieszkania. Pozostało jeszcze jedno zadanie: znalezienie wody, bez której nie sposób było pomyśleć o niedzielnej wieczerzy. Podczas gdy Michał został przy namiotach, skontaktował się z Polską oraz rozpoczął podgrzewanie resztki wody, pozostała trójka obniżała się do doliny Pod Krivaňom. Szczęśliwym trafem, nim osiągnęliśmy dno doliny, Paweł natknął się na bijące ze zbocza Małego Krywania źródełko. Tym sposobem zaoszczędził nam pokonania 50 metrów różnicy wzniesień. Niezrażeni bogactwem związków organicznych (wokół źródła rosły miąższe warstwy mchu), nabraliśmy 10 litrów ożywczego płynu, i odświeżywszy ręce oraz oblicza po całodziennym marszu w pocie czoła, wspięliśmy się na Priehyb.
A więc nareszcie! Ucztę czas zacząć. Wydobyliśmy z plecaków co znakomitsze specjały: Paweł zachwycił nas wędzonym serem, Patryk i Tomek kabanosami. Poza tym ten ostatni przygotował na tę świąteczną kolację cztery pomidory i trzy ogórki. Na widok czerwonego warzywa, tudzież owocu, jak wnoszą niektórzy, wszyscy poza Michałem rozpromienili swoje oblicza. Ćmok z godnością przyjmował nasze drwiny. Nie dał nawet po sobie poznać zniesmaczenia, gdy Tomek rzucił pomidor nad jego głową w ręce Patryka. Ten również nie mógł odmówić sobie pastwienia się nad kolegą, udając że próbuje wycisnąć nań jego soczystą zawartość...
Czytelnik może się dziwić, z jakiej racji popularne warzywo stało się pierwszoplanowym bohaterem. Sprawa ma się następująco: swego czasu Michał zwierzył się nam, że nic nie budzi w nim takiego obrzydzenia, jak pomidor właśnie, a dokładniej, woda z jego wnętrza. Uczynił to na swoje wielkie nieszczęście, gdyż odtąd przy każdej okazji stawialiśmy mu przed oczami znienawidzony czerwony kształt.
Ale wróćmy do naszej uczty, której świetność mogła przyćmić tylko sławna wieczerza z Turbacza, sprzed 9 miesięcy. Gdy pałaszowaliśmy w najlepsze, Ćmok zadowolił się gorącym kubkiem, kilkoma kęsami chleba z pasztetem z „Biedronki” (o tym będzie jeszcze później) oraz serem, którym dzielił się z nami Paweł. Tak, Michał nie zwykł objadać się w górach, o czym najlepiej świadczy fakt, że na 3 dni zabrał ze sobą ledwie pół małego chleba! Wszystko to w żadnej mierze nie odpowiadało naszemu pojęciu o odżywianiu się w górach, dlatego też zatroskany o zdrowie i siły kolegi Patryk zagadnął:
– Zjesz chleba?
– Nie zjem.
– Zjesz pasztet?
– Nie zjem.
– Zjesz kabanosa?
– Nie.
– No to co zjesz?
– Zjem POMIDORA.
Jeżeli ktoś kiedyś kładł się ze śmiechu, to i tak było to niczym w porównaniu z naszą reakcją na tę Michałową ripostę. Tomek od razu zapowiedział, że to koniecznie trzeba zapisać, czemu reszta ochoczo przyklasnęła.
W tak doskonałych humorach nasza prześwietna kolacja mogłaby ciągnąć się do późnej nocy. Istniały jednak poważne przesłanki, by czym prędzej ułożyć się do snu. Po pierwsze zapadł już zmrok, po drugie trzeba było w końcu umożliwić Pawłowi zasłużony po kilkudziesięciu bezsennych godzinach wypoczynek, a wreszcie nie można było zapomnieć, iż następny dzień miał być bardzo intensywny.