Kościelec - pierwsze wejście zimowe
Kościelec.
Wokół tego szczytu od długiego czasu snuły się myśli Pawła i Tomka. Wiele można
by mówić o pobudkach pchających do tej pierwszej poważnej, na poły zimowej
wspinaczki. Ale jako że nie jest to dla przeciętnego miłośnika gór nic zajmującego,
skupimy się przede wszystkim na górach.
Jakże tu jednak nie poczynić odpowiedniego wstępu! Termin naszego wyjazdu (30.03 – 2.04) przypadał na 3 dni szkolne. Odkąd to maturzyści mają w zwyczaju na miesiąc przed egzaminem, niczym w wakacje, planować sobie wycieczki na tatrzańskie szczyty? Rzecz przedstawia się następująco. Właśnie w środę, 30 marca, liczna rzesza trzecioklasistów III LO im. Adama Mickiewicza w Katowicach udała się na pielgrzymkę do Krakowa. Nawiedziliśmy opactwo Benedyktynów w Tyńcu, a następnie Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Łagiewnikach. Ostatnie kilka godzin przeznaczone było na wolny czas w centrum Krakowa. Podczas gdy młodzież spacerowała sobie w plątaninie ulic Starego Miasta, my skierowaliśmy się na dworzec PKP.
Jakże tu jednak nie poczynić odpowiedniego wstępu! Termin naszego wyjazdu (30.03 – 2.04) przypadał na 3 dni szkolne. Odkąd to maturzyści mają w zwyczaju na miesiąc przed egzaminem, niczym w wakacje, planować sobie wycieczki na tatrzańskie szczyty? Rzecz przedstawia się następująco. Właśnie w środę, 30 marca, liczna rzesza trzecioklasistów III LO im. Adama Mickiewicza w Katowicach udała się na pielgrzymkę do Krakowa. Nawiedziliśmy opactwo Benedyktynów w Tyńcu, a następnie Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Łagiewnikach. Ostatnie kilka godzin przeznaczone było na wolny czas w centrum Krakowa. Podczas gdy młodzież spacerowała sobie w plątaninie ulic Starego Miasta, my skierowaliśmy się na dworzec PKP.
Ledwie
pociąg zmienił kierunek jazdy w Krakowie Płaszowie, ogarnęła nas
nieprzezwyciężona senność. Nas? Cóż, wypada zaznajomić Czytelnika z faktem, że
dwoje ludzi może krańcowo różnić się jeśli chodzi o podatność na sen. O ile dla
Pawła nie jest przeszkodą drzemać w najlepsze na siedząco, z 90-litrowym
plecakiem na kolanach, o tyle Tomek słynie z niezwykłej wręcz odporności na ten
zbawienny dla organizmu stan półświadomości, czego najlepszym przykładem są
kolejne 4 bezsenne noce podczas wędrówki przez Beskidy w poprzednim roku. Tym
razem jednak nim ten ostatni zdążył przekląć w myślach ową niepożądaną
przypadłość, otwarły się drzwi do przedziału i zabrzmiał gromki głos
konduktora:
– Proszę bilety do kontroli.
Tomek podał bilet kierownikowi pociągu.
– Legitymację poproszę – rzekł tamten.
– Moment, zaraz wyciągnę z plecaka.
Tymczasem w rękach pracownika kolei znalazł się Pawłowy bilet i legitymacja.
– Ta legitymacja jest nieważna – orzekł konduktor.
– Jak to? – obruszył się Paweł – przecież tutaj jest: 2011.
Kontroler, milcząc, oddał dokument właścicielowi, po czym wyciągnął rękę po legitymację Tomka. Tym razem obyło się bez uwag. Przeszedł więc zlustrować bilety kolejnych pasażerów.
Gdy za konduktorem zamknęły się drzwi przedziału, Paweł mógł wreszcie skomentować zajście:
– Czy to on się urwał z choinki, czy ja?
– Proszę bilety do kontroli.
Tomek podał bilet kierownikowi pociągu.
– Legitymację poproszę – rzekł tamten.
– Moment, zaraz wyciągnę z plecaka.
Tymczasem w rękach pracownika kolei znalazł się Pawłowy bilet i legitymacja.
– Ta legitymacja jest nieważna – orzekł konduktor.
– Jak to? – obruszył się Paweł – przecież tutaj jest: 2011.
Kontroler, milcząc, oddał dokument właścicielowi, po czym wyciągnął rękę po legitymację Tomka. Tym razem obyło się bez uwag. Przeszedł więc zlustrować bilety kolejnych pasażerów.
Gdy za konduktorem zamknęły się drzwi przedziału, Paweł mógł wreszcie skomentować zajście:
– Czy to on się urwał z choinki, czy ja?
Jak za
dotknięciem czarodziejskiej różdżki prysło gdzieś znużenie. W wesołej rozmowie
niepostrzeżenie przemknęliśmy przez Suchą Beskidzką, Chabówkę, Rabkę, aby
wreszcie znaleźć się w okolicach Przełęczy Sieniawskiej. Zmrok zapadł przed pół
godziną. Pełni nadziei, że ujrzymy rozświetlone Podhale i zamykający tę krainę
od południa ciemny mur Tatr, wychyliliśmy się przez okna. Jednak tym razem
natura nie sprzyjała rozmarzeniu. Minąwszy charakterystyczny dworzec w Pyzówce,
ujrzeliśmy na horyzoncie jedynie niewyraźnie rysujące się szare cienie. Nie
sposób było rozróżnić dziesiątki szczytów, jak to zwykliśmy czynić podczas
poprzednich wyjazdów, wędrując wzrokiem od Hawrania po Osobitą i zatrzymując
się na co wybitniejszym wypiętrzeniu grani.
Na trasie pozostało jeszcze tylko kilka stacji: Lasek, Nowy Targ, Szaflary, Szaflary Wieś, Czarny Dunajec, Poronin... Wreszcie pociąg wtoczył się na peron w Zakopanem. Droga do Tatr dobiegła końca.
Zakopane. Ileż razy rozpoczynaliśmy tu naszą górską przygodę. Ileż razy trzeba było torować sobie drogę wśród ciżby ludzkiej bawiącej na Krupówkach, mijać wczasowiczów spacerujących tyralierą ulicą Kościuszki, czy też znacząco kiwać głową na widok kolejki do kolejki na Kasprowy Wierch. Ile razy wyskakując z pociągu byliśmy zaczepiani przez górali proponujących przyjezdnym nocleg, wsłuchiwaliśmy się w warkot silników dobiegający z postoju busów przy barze FIS, któremu nieodłącznie towarzyszył głos: „zapraszamy na wycieczkę w Pieniny – spływ Tatrami po Dunajcu, najtaniej w Zakopanem”.
Wyskoczyliśmy z pociągu na peron. Aż chce się powiedzieć za rosyjskim powieściopisarzem: „tu otwierał się inny świat”. Ze składu wyszło ledwie kilka osób, ruchliwe ulice opustoszały, wokół panowała tak nienaturalna w tym miejscu cisza. Co prawda przy dworcu PKS zaczepił nas pewien mężczyzna proponując nocleg, a gdy odrzekliśmy, że mamy już zarezerwowany, chwycił się ostatniego, niepodważalnego argumentu: „mam dobrą cenę”. Jednak to była tylko iskra, która jakimś niewyjaśnionym sposobem wyskoczyła z przygaszonego płomienia.
Kroczyliśmy zatem w stronę Domu Turysty PTTK, nie umiejąc nadziwić się atmosferze Zakopanego w środowy, pozasezonowy wieczór. Cóż to za kataklizm dotknął stolicę polskich Tatr, bo przecież wątpliwe, by całe miasto opustoszało na skutek przejścia radioaktywnej chmury, której początek dała awaria elektrowni w Fukushimie? Także Krupówki byłyby nie do poznania, gdyby nie oślepiający blask telebimu. Trzeba było nawet obejść się smakiem i zapomnieć o oscypkach... o, przepraszam – serkach góralskich.
Na trasie pozostało jeszcze tylko kilka stacji: Lasek, Nowy Targ, Szaflary, Szaflary Wieś, Czarny Dunajec, Poronin... Wreszcie pociąg wtoczył się na peron w Zakopanem. Droga do Tatr dobiegła końca.
Zakopane. Ileż razy rozpoczynaliśmy tu naszą górską przygodę. Ileż razy trzeba było torować sobie drogę wśród ciżby ludzkiej bawiącej na Krupówkach, mijać wczasowiczów spacerujących tyralierą ulicą Kościuszki, czy też znacząco kiwać głową na widok kolejki do kolejki na Kasprowy Wierch. Ile razy wyskakując z pociągu byliśmy zaczepiani przez górali proponujących przyjezdnym nocleg, wsłuchiwaliśmy się w warkot silników dobiegający z postoju busów przy barze FIS, któremu nieodłącznie towarzyszył głos: „zapraszamy na wycieczkę w Pieniny – spływ Tatrami po Dunajcu, najtaniej w Zakopanem”.
Wyskoczyliśmy z pociągu na peron. Aż chce się powiedzieć za rosyjskim powieściopisarzem: „tu otwierał się inny świat”. Ze składu wyszło ledwie kilka osób, ruchliwe ulice opustoszały, wokół panowała tak nienaturalna w tym miejscu cisza. Co prawda przy dworcu PKS zaczepił nas pewien mężczyzna proponując nocleg, a gdy odrzekliśmy, że mamy już zarezerwowany, chwycił się ostatniego, niepodważalnego argumentu: „mam dobrą cenę”. Jednak to była tylko iskra, która jakimś niewyjaśnionym sposobem wyskoczyła z przygaszonego płomienia.
Kroczyliśmy zatem w stronę Domu Turysty PTTK, nie umiejąc nadziwić się atmosferze Zakopanego w środowy, pozasezonowy wieczór. Cóż to za kataklizm dotknął stolicę polskich Tatr, bo przecież wątpliwe, by całe miasto opustoszało na skutek przejścia radioaktywnej chmury, której początek dała awaria elektrowni w Fukushimie? Także Krupówki byłyby nie do poznania, gdyby nie oślepiający blask telebimu. Trzeba było nawet obejść się smakiem i zapomnieć o oscypkach... o, przepraszam – serkach góralskich.
Tuż przed
przybyciem do miejsca noclegu musieliśmy przemknąć ciemnym zaułkiem obok
pomnika ratowników górskich, do którego nie dochodził już blask latarń
najsłynniejszego deptaka w Polsce. W końcu przestąpiliśmy progi budynku
pokrytego największym w Europie dachem gontowym.
I tu również czekały nas niespodzianki. Pominę rozważania na temat jak możliwe jest znaleźć nocleg w centrum Zakopanego za niecałe 20 zł. Po rozgoszczeniu się w obszernym pokoju, zwiedziliśmy jeszcze obszerniejsze, wręcz niekończące się korytarze, w poszukiwaniu kuchni turystycznej, która miała znajdować się gdzieś w podziemiach. Zeszliśmy na najniższy poziom Domu Turysty. Niezbędne okazało się światło latarki. Odnalazłszy troje drzwi, za którymi prędzej mogliśmy spodziewać się otchłani Szeolu niż miejsca, gdzie można coś upitrasić, postanowiliśmy poprosić o dokładne instrukcję recepcjonistkę. Ta zaś powierzyła nas znudzonemu ochroniarzowi, który doprowadził nas do poszukiwanego miejsca. Po kilku chwilach rozkoszowaliśmy się pierwszą podczas tego wyjazdu ucztą, od której Tomkowi łza nie przestawała kręcić się w oku, a Paweł miał okazję doznać słodyczy, której musiał się wyrzec w kolejnych dniach. Aby nie zmuszać Czytelnika do analizy i interpretacji ostatniego zdania, wypada uściślić, że owe łzy spowodowane były spożywaniem niespotykanej ostrości zupki chińskiej, a ową słodycz należy wiązać z upodobaniem Pawła do picia herbaty z równie niespotykaną zawartością cukru, którego ograniczone zapasy nie pozwalały na rozrzutność zarówno nazajutrz, jak i pojutrze. Jeśli powiązać tę cechę z pseudonimem „Hałwa”, można by się pokusić o rzucenie okiem do słownika języka perskiego, gdzie halva oznacza po prostu słodki... Zapewniam jednak, że pierwotne znaczenie przezwiska należy wiązać z niczym innym jak tylko – z nazwiskiem.
Około 22 ułożyliśmy się do snu. Dzień dobiegł końca, ale to ten następny być znaczącym krokiem na naszej górskiej drodze.
I tu również czekały nas niespodzianki. Pominę rozważania na temat jak możliwe jest znaleźć nocleg w centrum Zakopanego za niecałe 20 zł. Po rozgoszczeniu się w obszernym pokoju, zwiedziliśmy jeszcze obszerniejsze, wręcz niekończące się korytarze, w poszukiwaniu kuchni turystycznej, która miała znajdować się gdzieś w podziemiach. Zeszliśmy na najniższy poziom Domu Turysty. Niezbędne okazało się światło latarki. Odnalazłszy troje drzwi, za którymi prędzej mogliśmy spodziewać się otchłani Szeolu niż miejsca, gdzie można coś upitrasić, postanowiliśmy poprosić o dokładne instrukcję recepcjonistkę. Ta zaś powierzyła nas znudzonemu ochroniarzowi, który doprowadził nas do poszukiwanego miejsca. Po kilku chwilach rozkoszowaliśmy się pierwszą podczas tego wyjazdu ucztą, od której Tomkowi łza nie przestawała kręcić się w oku, a Paweł miał okazję doznać słodyczy, której musiał się wyrzec w kolejnych dniach. Aby nie zmuszać Czytelnika do analizy i interpretacji ostatniego zdania, wypada uściślić, że owe łzy spowodowane były spożywaniem niespotykanej ostrości zupki chińskiej, a ową słodycz należy wiązać z upodobaniem Pawła do picia herbaty z równie niespotykaną zawartością cukru, którego ograniczone zapasy nie pozwalały na rozrzutność zarówno nazajutrz, jak i pojutrze. Jeśli powiązać tę cechę z pseudonimem „Hałwa”, można by się pokusić o rzucenie okiem do słownika języka perskiego, gdzie halva oznacza po prostu słodki... Zapewniam jednak, że pierwotne znaczenie przezwiska należy wiązać z niczym innym jak tylko – z nazwiskiem.
Około 22 ułożyliśmy się do snu. Dzień dobiegł końca, ale to ten następny być znaczącym krokiem na naszej górskiej drodze.
O 4:30
zabrzmiał słynący z przeraźliwego dźwięku budzik Tomka. Na szczęście właściciel był przygotowany na tę okazję , więc dźwięk nie zdołał nabrać nawet połowy
swojej mocy. A ponieważ już poprzedniego wieczora spakował wszelki niezbędny
ekwipunek, wykorzystał czas do zaparzenia herbaty. Zasiedliśmy więc do stołu.
Paweł z lubością smarował chleb pasztetem o smaku łososiowym, a Tomek –
chodzące nieszczęście – po raz kolejny zżymał się, że nad ranem każdy kęs staje
mu w gardle i mimo najszczerszych chęci o tej porze nie jest w stanie
dostarczyć organizmowi odpowiedniej ilości zapasów energii. Tym razem jednak, z racji
pełnego zmotywowania, problem można było pokonać i kilka kromek chleba z
powodzeniem udało się zjeść.
Teraz nastał czas ostatecznego przygotowania plecaków. Tomek – o dziwo – uporał się z tym problemem błyskawicznie. Z kolei Paweł, który zawsze zaskakiwał tak wyżej wspomnianego, jak i obu Michałów, zdolnością przemyślnego uporządkowania bagażu, tym razem musiał zmierzyć się z dwoma problemami. Po pierwsze należało przytroczyć raki. Z tym uporał się prędko, umieszczając je po obu stronach plecaka. Jednak znacznie bardziej kłopotliwe okazało się ubranie nowo sprawionych ochraniaczy – i to nie tyle dlatego, że po raz pierwszy je zakładał, lecz z powodu źle wszytej przelotki, która bardzo utrudniała przytwierdzenie ochraniacza w taki sposób, by taśma nie luzowała się po kilku krokach. To zajęło sporo czasu. Jednak sukces był tylko połowiczny, gdyż podczas marszu wielekroć musiał jeszcze bawić się z paskiem i przelotką.
Wreszcie o 6:20 zamknęły się za nami drzwi do pokoju, a otwarła perspektywa pierwszego zimowego wejścia na tatrzański szczyt. Cóż – szanujący się taternik nie nazwałby tej wycieczki wejściem, a warunków zimowymi – ale jako że z alpinizmem jeszcze nie mieliśmy styczności, pozwolimy sobie na powiększenie własnej chwały.
I tym sposobem przed znudzonym czytelnikiem otwierają się wreszcie – góry.
Najpierw należało przebić się przez Krupówki, gdzie o tej porze można było spotkać tylko – że pozwolę sobie na takie określenie – pracowników porządkowych, którzy zużywali hektolitry wody, by oczyścić obejścia swoich lokali. Potem marsz w stopniowo ustępującym porannym chłodzie do Kuźnic. Jakiż to widok przedstawiały puste schody do dolnej stacji kolejki na Kasprowy!
Minęliśmy drewniany budynek kasy TPN, jakże inaczej, zamkniętej, i wkroczyliśmy na kamienistą ścieżynę, mającą nas zaprowadzić na Skupniowy Upłaz i Przełęcz Między Kopami. Nie mogliśmy nadziwić się, cóż podziało się ze śniegiem, gdyż nasze przewidywania kazały się go spodziewać już niewysoko ponad poziomem Kuźnic.
Teraz nastał czas ostatecznego przygotowania plecaków. Tomek – o dziwo – uporał się z tym problemem błyskawicznie. Z kolei Paweł, który zawsze zaskakiwał tak wyżej wspomnianego, jak i obu Michałów, zdolnością przemyślnego uporządkowania bagażu, tym razem musiał zmierzyć się z dwoma problemami. Po pierwsze należało przytroczyć raki. Z tym uporał się prędko, umieszczając je po obu stronach plecaka. Jednak znacznie bardziej kłopotliwe okazało się ubranie nowo sprawionych ochraniaczy – i to nie tyle dlatego, że po raz pierwszy je zakładał, lecz z powodu źle wszytej przelotki, która bardzo utrudniała przytwierdzenie ochraniacza w taki sposób, by taśma nie luzowała się po kilku krokach. To zajęło sporo czasu. Jednak sukces był tylko połowiczny, gdyż podczas marszu wielekroć musiał jeszcze bawić się z paskiem i przelotką.
Wreszcie o 6:20 zamknęły się za nami drzwi do pokoju, a otwarła perspektywa pierwszego zimowego wejścia na tatrzański szczyt. Cóż – szanujący się taternik nie nazwałby tej wycieczki wejściem, a warunków zimowymi – ale jako że z alpinizmem jeszcze nie mieliśmy styczności, pozwolimy sobie na powiększenie własnej chwały.
I tym sposobem przed znudzonym czytelnikiem otwierają się wreszcie – góry.
Najpierw należało przebić się przez Krupówki, gdzie o tej porze można było spotkać tylko – że pozwolę sobie na takie określenie – pracowników porządkowych, którzy zużywali hektolitry wody, by oczyścić obejścia swoich lokali. Potem marsz w stopniowo ustępującym porannym chłodzie do Kuźnic. Jakiż to widok przedstawiały puste schody do dolnej stacji kolejki na Kasprowy!
Minęliśmy drewniany budynek kasy TPN, jakże inaczej, zamkniętej, i wkroczyliśmy na kamienistą ścieżynę, mającą nas zaprowadzić na Skupniowy Upłaz i Przełęcz Między Kopami. Nie mogliśmy nadziwić się, cóż podziało się ze śniegiem, gdyż nasze przewidywania kazały się go spodziewać już niewysoko ponad poziomem Kuźnic.
W
miejscu, gdzie szlak czyni ostry zakos, czyli de facto na szczytowym garbie
Boczania, zza drzew wyłoniła się przed nami przepastna sylwetka Giewontu, który
w tej skrótowej perspektywie, zdawał się być jeszcze bardziej niedostępny niż
od strony Zakopanego. Na lewo od śpiącego rycerza bieliły się rozświetlone
słońcem ośnieżone szczyty Suchego Wierchu Kondrackiego, Kopy Kondrackiej oraz
Małołączniaka. Nasyciwszy pierwszy głód tatrzańskich widoków, zwróciliśmy się
za niebieskimi znakami na wschód, kontynuując podejście w niecierpliwym
oczekiwaniu na panoramę ze Skupniowego Upłazu. Ocieniony stok jakby postanowił
się zemścić za naszą lekceważącą ocenę warunków śniegowych w reglowych partiach
Tatr. Przebyliśmy jednak śliski fragment szlaku nie korzystając ze sztucznych
ułatwień.
Słońce, wznosząc się wyżej i wyżej, z każdą chwilą słało coraz więcej ciepła. Gdy wyszliśmy na odsłonięty grzbiet, uderzyła nas iście letnia temperatura. Powinniśmy błogosławić, czy raczej przeklinać słoneczne promienie? Na to pytanie póki co nie mieliśmy zamiaru odpowiadać. Zasiedliśmy nad głębią Doliny Jaworzynki i rozejrzeliśmy się dokoła. Szczególnie przedstawiała się Kopa Magury. Na pół ośnieżony stok zdawał się uwypuklać skalne żyły przecinające ten szczyt, przez co prezentował się o wiele okazalej niż zapamiętana z letnich wycieczek łagodna kopuła.
Słońce, wznosząc się wyżej i wyżej, z każdą chwilą słało coraz więcej ciepła. Gdy wyszliśmy na odsłonięty grzbiet, uderzyła nas iście letnia temperatura. Powinniśmy błogosławić, czy raczej przeklinać słoneczne promienie? Na to pytanie póki co nie mieliśmy zamiaru odpowiadać. Zasiedliśmy nad głębią Doliny Jaworzynki i rozejrzeliśmy się dokoła. Szczególnie przedstawiała się Kopa Magury. Na pół ośnieżony stok zdawał się uwypuklać skalne żyły przecinające ten szczyt, przez co prezentował się o wiele okazalej niż zapamiętana z letnich wycieczek łagodna kopuła.
Nie
zabawiwszy zbyt długo na słonecznym upłazie, skierowaliśmy się ku widocznej już
Przełęczy między Kopami, lub jak kto woli – Karczmisku. Tam po raz pierwszy od
wielu miesięcy, ujrzeliśmy przed sobą Tatry Wysokie. W zimowej scenerii urosły
w naszych oczach do niewyobrażalnych rozmiarów. Bo czyż nie będąc zbici z nóg
tak niezwykłym, wspaniałym widokiem, pomylilibyśmy się do tego stopnia, by
Żółtą Turnię nazwać Kościelcem?
Podczas pobytu na przełęczy spotkaliśmy pierwszych turystów.
– Czekan... Szykuje się chyba Orla Perć. – spostrzegł Tomek. – Nie ma co, wesoło szło by się teraz Żlebem Kulczyńskiego.
– Ha, ha! – zaśmiał się Paweł – bardziej ciekawi mnie jak można teraz pokonać ten kominek.
– No właśnie. Tu bez czekana ani rusz. Chociaż nasz dziki Czryk dałby sobie radę.
– Jasne. Czryk to co innego. Mógł z nami pojechać.
– E... matura. Zresztą ostatnio pokłócił się coś z górami.
Czas płynął nieubłaganie, więc po wzmocnieniu się kolejną porcją cukrów, oraz artystycznym uwiecznieniu tajemniczego pochodzenia butelki z wodą, ruszyliśmy ku Hali Gąsienicowej. Tomek analizował w myślach szansę na powodzenia zamierzonego planu, a Paweł co krok wzdychał, jak to potężnie wyglądają Tatry, gdy ciemne granity kontrastują z rozświetlonymi promieniami słońca żlebami i polami śnieżnymi, a kontur grani wyraźnie rysuje się na błękicie nieba... Nagle Tomek uświadomił sobie, to o czym Czytelnik mógł się przed chwilą przekonać.
Podczas pobytu na przełęczy spotkaliśmy pierwszych turystów.
– Czekan... Szykuje się chyba Orla Perć. – spostrzegł Tomek. – Nie ma co, wesoło szło by się teraz Żlebem Kulczyńskiego.
– Ha, ha! – zaśmiał się Paweł – bardziej ciekawi mnie jak można teraz pokonać ten kominek.
– No właśnie. Tu bez czekana ani rusz. Chociaż nasz dziki Czryk dałby sobie radę.
– Jasne. Czryk to co innego. Mógł z nami pojechać.
– E... matura. Zresztą ostatnio pokłócił się coś z górami.
Czas płynął nieubłaganie, więc po wzmocnieniu się kolejną porcją cukrów, oraz artystycznym uwiecznieniu tajemniczego pochodzenia butelki z wodą, ruszyliśmy ku Hali Gąsienicowej. Tomek analizował w myślach szansę na powodzenia zamierzonego planu, a Paweł co krok wzdychał, jak to potężnie wyglądają Tatry, gdy ciemne granity kontrastują z rozświetlonymi promieniami słońca żlebami i polami śnieżnymi, a kontur grani wyraźnie rysuje się na błękicie nieba... Nagle Tomek uświadomił sobie, to o czym Czytelnik mógł się przed chwilą przekonać.
– Biada!
Ja już doszczętnie zgłupiałem. Przecież dopiero teraz widać Kościelec. A to co
widzieliśmy z Karczmiska to była tylko Żółta Turnia.
– No tak – przytaknął Paweł. I ponownie, czy to w ślad za Staffem, autorem tomiku „Sny o potędze”, czy też czerpiąc z jemu tylko znanych źródeł natchnienia, zauważył – Teraz naprawdę Kościelec wygląda potężnie, bo latem to trochę się gubi.
– Rzeczywiście prezentuje się imponująco – potwierdził Tomek, jednocześnie wprowadzając zmianę do utworzonej w myślach statystyki, w której to prawdopodobieństwo sukcesu zredukował do 50%. – Zobaczymy jak to będzie wyglądało z bliska. Bo przyznam, że patrząc stąd na tego starego byka, to zapał gdzieś ulatuje. Najpierw dojdźmy nad Czarny Staw, a jak się sprawa przedstawia zobaczymy ostatecznie na Karbie
– Gdyby się udało wejść na Kościelca, to z wybitniejszych polskich szczytów pozostałby mi tylko Rakoń – głośno myślał Paweł.
– Rakoń powiadasz. To na Szpiglasowym byłeś?
– Nie, no ale będziemy tam we wrześniu.
– O, chyba się mylisz.
Trzeba w tym miejscu rzec parę słów o planach na przyszłość. Otóż na ostatnie dni sierpnia i pierwszą połowę września obmyśliliśmy sobie prawdziwą wędrówkę przez „tatrzańskie bezdroża”. Początek na przełęczy Huciańskiej, a koniec u stóp Tatr Bielskich. Po drodze grań Tatr zachodnich, Orla Perć, Mięguszowiecka Przełęcz pod Chłopkiem i kilka szczytów na Słowacji...
– Nie rozumiem. To jak w końcu chciałeś iść z Pięciu Stawów?
– W ogóle nie pójdziemy do Pięciu Stawów. Po przejściu Orlej zejdziemy do Pańszczycy, a następnego dnia trzeba będzie uzupełnić zapasy w Zakopanem, bo w pięć dni pewnie wszystko zniknie z plecaków.
– No dobrze, ale gdzie będziemy spali?
– Na pewno dojdziemy do Morskiego Oka, a może jeszcze wyżej...
Na twarzy Pawła pojawił się domyślny uśmiech.
– No tak – przytaknął Paweł. I ponownie, czy to w ślad za Staffem, autorem tomiku „Sny o potędze”, czy też czerpiąc z jemu tylko znanych źródeł natchnienia, zauważył – Teraz naprawdę Kościelec wygląda potężnie, bo latem to trochę się gubi.
– Rzeczywiście prezentuje się imponująco – potwierdził Tomek, jednocześnie wprowadzając zmianę do utworzonej w myślach statystyki, w której to prawdopodobieństwo sukcesu zredukował do 50%. – Zobaczymy jak to będzie wyglądało z bliska. Bo przyznam, że patrząc stąd na tego starego byka, to zapał gdzieś ulatuje. Najpierw dojdźmy nad Czarny Staw, a jak się sprawa przedstawia zobaczymy ostatecznie na Karbie
– Gdyby się udało wejść na Kościelca, to z wybitniejszych polskich szczytów pozostałby mi tylko Rakoń – głośno myślał Paweł.
– Rakoń powiadasz. To na Szpiglasowym byłeś?
– Nie, no ale będziemy tam we wrześniu.
– O, chyba się mylisz.
Trzeba w tym miejscu rzec parę słów o planach na przyszłość. Otóż na ostatnie dni sierpnia i pierwszą połowę września obmyśliliśmy sobie prawdziwą wędrówkę przez „tatrzańskie bezdroża”. Początek na przełęczy Huciańskiej, a koniec u stóp Tatr Bielskich. Po drodze grań Tatr zachodnich, Orla Perć, Mięguszowiecka Przełęcz pod Chłopkiem i kilka szczytów na Słowacji...
– Nie rozumiem. To jak w końcu chciałeś iść z Pięciu Stawów?
– W ogóle nie pójdziemy do Pięciu Stawów. Po przejściu Orlej zejdziemy do Pańszczycy, a następnego dnia trzeba będzie uzupełnić zapasy w Zakopanem, bo w pięć dni pewnie wszystko zniknie z plecaków.
– No dobrze, ale gdzie będziemy spali?
– Na pewno dojdziemy do Morskiego Oka, a może jeszcze wyżej...
Na twarzy Pawła pojawił się domyślny uśmiech.
– To co,
w takim razie idziemy na Zawrat, schodzimy do Pięciu Stawów i na Szpiglasowy?
Na pewno będzie łatwiej niż na Kościelec.
– Ano, co tu dużo mówić. Gdybyśmy mieli więcej czasu to bardzo chętnie. Na samą przełęcz byłoby trochę zabawy z łańcuchami, a potem trochę wspinaczki na szczyt, zimą pewnie trochę wesołej. No ale wróćmy na ziemię – najpierw na Karb.
– Tak, na Karbiu... biada, biada, bytomskie wychowanie – żachnął się Paweł – na Karbie zdecydujemy. Jakby co to na Liliowe i Kasprowy...
– Jasne, myślałem już o tym. To będzie najlepszy wariant. Tylko jak wygląda zejście z Kasprowego, bo przyznam że jeszcze tym szlakiem nie szedłem? – zagadnął Tomek.
– O... – zdziwił się obywatel Bytomia. – Nie, ja szedłem tam dwa... trzy razy. Tylko myślę, że lepiej będzie schodzić ceprostradą, bo tam nad Doliną Goryczkową szlak nie wygląda ciekawie.
– No proszę, a ja dotąd byłem na Kasprowym tylko raz!
– Pewnie jeszcze kolejką?
– A jakże, kolejką. A potem Czerwone Wierchy.
W takiej rozmowie Rówień Królowa została za nami i weszliśmy w wąski pas lasu za którym otwierała się Hala Gąsienicowa. Zanim wyszliśmy na otwartą przestrzeń, w prześwicie między drzewami ukazała się na powitanie strzelista sylwetka. Nawet Mały Kościelec robił duże wrażenie.
Jednak co innego uderzało w oczy najbardziej.
– Co to jest! Przecież tam chyba pług przejechał – nie mógł nadziwić się widokowi ceprostrady Paweł.
Przed jedną z chatek dostrzegliśmy dwoje ludzi. A to dawało nadzieję, że będziemy mieli choć jedno wspólne zdjęcie. Gdy tylko przybliżyliśmy się do nich, Tomek zagadnął.
– Czy moglibyśmy po cepersku prosić o zdjęcie z Kościelcem i Świnicą?
– Ano, co tu dużo mówić. Gdybyśmy mieli więcej czasu to bardzo chętnie. Na samą przełęcz byłoby trochę zabawy z łańcuchami, a potem trochę wspinaczki na szczyt, zimą pewnie trochę wesołej. No ale wróćmy na ziemię – najpierw na Karb.
– Tak, na Karbiu... biada, biada, bytomskie wychowanie – żachnął się Paweł – na Karbie zdecydujemy. Jakby co to na Liliowe i Kasprowy...
– Jasne, myślałem już o tym. To będzie najlepszy wariant. Tylko jak wygląda zejście z Kasprowego, bo przyznam że jeszcze tym szlakiem nie szedłem? – zagadnął Tomek.
– O... – zdziwił się obywatel Bytomia. – Nie, ja szedłem tam dwa... trzy razy. Tylko myślę, że lepiej będzie schodzić ceprostradą, bo tam nad Doliną Goryczkową szlak nie wygląda ciekawie.
– No proszę, a ja dotąd byłem na Kasprowym tylko raz!
– Pewnie jeszcze kolejką?
– A jakże, kolejką. A potem Czerwone Wierchy.
W takiej rozmowie Rówień Królowa została za nami i weszliśmy w wąski pas lasu za którym otwierała się Hala Gąsienicowa. Zanim wyszliśmy na otwartą przestrzeń, w prześwicie między drzewami ukazała się na powitanie strzelista sylwetka. Nawet Mały Kościelec robił duże wrażenie.
Jednak co innego uderzało w oczy najbardziej.
– Co to jest! Przecież tam chyba pług przejechał – nie mógł nadziwić się widokowi ceprostrady Paweł.
Przed jedną z chatek dostrzegliśmy dwoje ludzi. A to dawało nadzieję, że będziemy mieli choć jedno wspólne zdjęcie. Gdy tylko przybliżyliśmy się do nich, Tomek zagadnął.
– Czy moglibyśmy po cepersku prosić o zdjęcie z Kościelcem i Świnicą?
Przekonaliśmy
się, że nawet poza sezonem w Tatrach ceprom niczego się nie odmawia i już po
chwili schodziliśmy raźno ku Murowańcowi, nie tyle by zabawić tam dłużej, lecz
jedynie w celu przybicia pieczątki do książeczki GOT. Można było odnieść
wrażenie, że nie my jedni ustrzegaliśmy się przed zagrzaniem miejsca w
schroniskowej stołówce. Sala była niemal zupełnie pusta! Gdzież się podziały te
tłumy oblegające wzniesiony przez warszawski oddział PTT budynek?!
Czym prędzej uciekliśmy z tego miejsca kontynuując marsz dawnym Szlakiem Lenina. Jednak nasze myśli snuły się nie wokół sławetnego wodza rewolucji, lecz innej osobistości która przemierzyła wiele tatrzańskich szlaków i wspięła się na niemało przepastnych turni. Może i los chciał, by pozostał on w górach na zawsze. Porwanego lawiną ze zboczy Małego Kościelca odnaleziono na dnie Czarnej Doliny Gąsienicowej. Próżno szukać jego grobu obok takich sław jak ks. Józef Stolarczyk, Kazimierz Przerwa-Tetmajer, Tytus Chałubiński, Stanisław Marusarz, Władysław Orkan, spoczywających na Pęksowym Brzyzku. Miejscem ostatecznego ziemskiego odpocznienia obrano mu warszawskie Powązki.
Obeznany z Tatrami Czytelnik nie ma problemów ze wskazaniem, że powyższe słowa odnoszą się do tworzącego na przełomie XIX i XX wieku kompozytora. Dla nas jednak od wielu lat problemem było odnalezienie Głazu Karłowicza. Wiele razy, za wskazaniami niezastąpionego Józefa Nyki lustrowaliśmy otoczenie szlaku między Murowańcem a Czarnym Stawem Gąsienicowym, jednak nasze poszukiwania nie przynosiły rezultatu. Mieliśmy jednak nadzieję, że tym razem – wspierani pełnią sił, wymarzoną pogodą, oraz bielą zaścielających dolinę śnieżnych płatów – wreszcie dostrzeżemy ową wantę. I rzeczywiście – nie zdążyliśmy ujść nawet kilkadziesiąt metrów od miejsca, gdzie postanowiliśmy zdwoić uwagę, gdy Paweł zatrzymał się i utkwił wzrok w nieodległym punkcie poniżej szlaku. A więc jednak – udało się!
Czym prędzej uciekliśmy z tego miejsca kontynuując marsz dawnym Szlakiem Lenina. Jednak nasze myśli snuły się nie wokół sławetnego wodza rewolucji, lecz innej osobistości która przemierzyła wiele tatrzańskich szlaków i wspięła się na niemało przepastnych turni. Może i los chciał, by pozostał on w górach na zawsze. Porwanego lawiną ze zboczy Małego Kościelca odnaleziono na dnie Czarnej Doliny Gąsienicowej. Próżno szukać jego grobu obok takich sław jak ks. Józef Stolarczyk, Kazimierz Przerwa-Tetmajer, Tytus Chałubiński, Stanisław Marusarz, Władysław Orkan, spoczywających na Pęksowym Brzyzku. Miejscem ostatecznego ziemskiego odpocznienia obrano mu warszawskie Powązki.
Obeznany z Tatrami Czytelnik nie ma problemów ze wskazaniem, że powyższe słowa odnoszą się do tworzącego na przełomie XIX i XX wieku kompozytora. Dla nas jednak od wielu lat problemem było odnalezienie Głazu Karłowicza. Wiele razy, za wskazaniami niezastąpionego Józefa Nyki lustrowaliśmy otoczenie szlaku między Murowańcem a Czarnym Stawem Gąsienicowym, jednak nasze poszukiwania nie przynosiły rezultatu. Mieliśmy jednak nadzieję, że tym razem – wspierani pełnią sił, wymarzoną pogodą, oraz bielą zaścielających dolinę śnieżnych płatów – wreszcie dostrzeżemy ową wantę. I rzeczywiście – nie zdążyliśmy ujść nawet kilkadziesiąt metrów od miejsca, gdzie postanowiliśmy zdwoić uwagę, gdy Paweł zatrzymał się i utkwił wzrok w nieodległym punkcie poniżej szlaku. A więc jednak – udało się!
Podbudowani
pierwszym małym sukcesem, wodząc wzrokiem od Granatów po Kościelec, wznosiliśmy
się progiem kotła Czarnego Stawu Gąsienicowego. Wkrótce ujrzeliśmy przed sobą
taflę szóstego co do wielkości tatrzańskiego jeziora.