W poszukiwaniu tchnienia gór
Wędrówka przez Beskid Żywiecki, Gorce, Beskid Sądecki i Pieniny
Drogi Gościu naszej strony. Wbrew tytułowi nie odnajdziesz tu opisu naszej 9-dniowej włóczęgi zachodnimi pasmami Beskidów. Znalazło się tu miejsce jedynie na opisy (będą pojawiać się coraz to nowe), które - autor ma przynajmniej taką nadzieję - z czasem stworzą jakąś konkretną całość. A póki co - życzymy tak chwil zadumy, jak i dobrej zabawy.
Wschodzące Słońce
Na chłostanym niemiłosiernie podmuchami wiatru szczycie Królowej Beskidów, Babiej Góry, spoglądało z wyczekiwaniem ku wschodowi kilkanaście osób. Z każdą sekundą zbliżał się ten upragniony moment wychylenia się słonecznej tarczy spod linii horyzontu. Ale myli się ten, kto sądzi, że wszyscy zgromadzeni tam ludzie podziwiali ten genialny spektakl, wyreżyserowany przez samą naturę, w stanie uniesienia, które w takim momencie byłoby w zupełności zrozumiałe. Przeżywali to misterium ze spokojem właściwym tylko ludziom gór, potrafiącym bez reszty zjednoczyć się z ich nieskończonym pięknem i majestatem.
Każdy podmuch wiatru przenikał wszystkie warstwy odzieży i niemiłosiernie wnikał aż do szpiku kości. Przynosił także znad Orawy kłęby chmur i mgieł, które okrywały swoim ni to białym, ni szarym puchem szczyt Diablaka. Próżno człowiek starał się przeniknąć wzrokiem tę zasłonę, utworzoną przez miliardy niepozornych kropelek wody. Pozostało tylko czekać, aż kolejne potężne tchnienie rozgoni mgły i pozwoli na ogarnięcie wzrokiem ogromnej połaci ziemi zamkniętej od południa budzącym grozę ciemnym i poszarpanym murem Tatr, od wschodu złocącej się barwami świtu, od północy otwartej w nieprzeniknioną nawet dla oczu sokoła dal, a od strony zachodniej spowitej kłębami obłoków, które zapamiętale cwałowały ku wierzchołkowi Babiej Góry, by osnuć go na kolejne kilkadziesiąt sekund.
Gdzież indziej, jak nie w górach, człowiek może w sposób tak bezpośredni obcować z naturą? Gdzież indziej ukazuje ona bezmiar swojego piękna, piękna prawdziwego i nieskażonego? Gdzież indziej można doświadczyć jej potęgi i grozy, gdy patrząc w dal widzi się nadciągającą chmurę burzową, a po niedługim czasie drży się nie tyle, że tonie się w zimnych kroplach deszczu, lecz dlatego, iż grzmoty bijące w niebezpiecznej bliskości napawają niepokojem, a ich głos odbijający się wielekroć o pobliskie szczyty nabiera mocy nieskończenie przerastającej człowieka? Gdzież indziej można wsłuchiwać się w niezrównanie doskonałą muzykę spływającą z wierzchołków ku dolinom oraz bijącą hen w górę, w przestworza, mimo że ciszy nie zakłóca najdrobniejszy szelest? Gdzież indziej można objąć wzrokiem tak ogromne przestrzenie, poczuć się wyniesionym ponad marność tego co w dole, i choć przez chwilę zapomnieć o przyziemnych sprawach. Gdzież...?
Zapewne niejeden z czytających te słowa będzie się zastanawiał nad sensem tych pytań, które bynajmniej nie są bez odpowiedzi. Autor w żadnym razie nie miał na celu ukazania gór jako jedynej w świecie świątyni, w której można otrzymać obfite błogosławieństwo. Nie. Takie świątynie każdy z nas może odwiedzić na każdym kroku, w każdym miejscu, i nieustannie może budować najwspanialsze z sanktuariów w swoim sercu. Góry mogą być tylko nauczycielem, nieraz jednym z wielu, ale nauczycielem, któremu można bezgranicznie zawierzyć. To w górach można zbudować fundament na skale i postawić mury z niewzruszonej opoki.
Niesłabnący wiatr rozdarł zwały obłoków spowijających szczyt. Nadzieja ponownie odżyła w sercach turystów. Może właśnie teraz, może za kilka sekund na wschodzie ukaże się złocista tarcza słońca. Może Babia Góra okaże się tym razem łaskawa i pozwoli na podziwianie wzejścia naszej dziennej gwiazdy.
Kłębowiska chmur ponownie przystąpiły do ataku na wierzchołek Diablaka. Jeszcze przez moment przebijał się przez tę zasłonę blask żarzącego się coraz intensywniej horyzontu. Ale chmury znów zwyciężyły i przez długie chwile przewalały się z południowej na północną stronę grzbietu. I znów wyczuwało się napiętą atmosferę. Niejeden turysta pogodził się już, że po raz kolejny nie będzie mu dane obejrzeć wschodu słońca na najwyższym szczycie Beskidów, wśród innych nadal tlił się płomień nadziei, a jeszcze ktoś z obojętnością przypatrywał się walce, którą toczyły ze sobą siły natury. Cóż myśleli, co wspominali, czy wybiegali myślami w przyszłość, czy raczej przeżywali to, co właśnie teraz rozgrywało się na ich oczach? Wiedzieć to może tylko wiatr, który porywał ze sobą każdą myśl tlącą się w ludzkich umysłach, i unosił ją w przestworzach, zawieszoną wysoko nad powierzchnią ziemi...
Mgły ponownie się rozwiały. Głębokie westchnienie wydobyło się z kilkunastu piersi. Tam daleko, za pasmem Polic, za szczytami Beskidu Wyspowego i niewidocznymi z powodu wielkiej odległości szczytami Pogórza, ukazał się zrazu niewielki skrawek, jaśniejący blaskiem silniejszym niż wszystko dokoła. Następnie podniósł się nieznacznie do góry i nie ustawał w tym powolnym, majestatycznym dążeniu wzwyż. Słońce wreszcie zabłysło, i tego złocistego światła nie był w stanie przyćmić ani porywisty wiatr, ani żadna inna ziemska i kosmiczna siła. Nawet mgły jakby z większą nieśmiałością zmierzały w stronę Diablaka i nie ważyły się już spowić Babiej Góry tak szczelnie, jak czyniły to przedtem.
Tarcza słoneczna wyłoniła się już w całości. Teraz można było rozejrzeć się wokół. Na południu, nad Orawą rozlało się morze mgieł, nad które wystawał tylko przepotężny łańcuch Tatr oraz najwyższe wierzchołki Tatr Niżnich. Widok ku zachodowi ograniczały chmury przelewające się przez główny grzbiet Beskidów. Za to na północy rysowały się szczyty Beskidu Żywieckiego, Małego i Makowskiego przybrane w odświętną szatę, zabarwianą w szlachetne kolory promieniami słońca. Wzrok ponownie skierował się na wschód. Przymrużywszy nieco powieki, można było przenieść się w odległy Beskid Sądecki, bliższy nieco Wyspowy i nieśmiało przebijające dywan zalegających nad Podhalem mgieł – Gorce.
Tam, ku wschodowi, prowadziła dalsza droga.
Przez nią nawiedzi nas z wysoka Wschodzące Słońce,
by światłem stać się dla tych, co w mroku i cieniu śmierci mieszkają,
aby nasze kroki skierować na drogę pokoju.
Łk 1, 78b-79
Każdy podmuch wiatru przenikał wszystkie warstwy odzieży i niemiłosiernie wnikał aż do szpiku kości. Przynosił także znad Orawy kłęby chmur i mgieł, które okrywały swoim ni to białym, ni szarym puchem szczyt Diablaka. Próżno człowiek starał się przeniknąć wzrokiem tę zasłonę, utworzoną przez miliardy niepozornych kropelek wody. Pozostało tylko czekać, aż kolejne potężne tchnienie rozgoni mgły i pozwoli na ogarnięcie wzrokiem ogromnej połaci ziemi zamkniętej od południa budzącym grozę ciemnym i poszarpanym murem Tatr, od wschodu złocącej się barwami świtu, od północy otwartej w nieprzeniknioną nawet dla oczu sokoła dal, a od strony zachodniej spowitej kłębami obłoków, które zapamiętale cwałowały ku wierzchołkowi Babiej Góry, by osnuć go na kolejne kilkadziesiąt sekund.
Gdzież indziej, jak nie w górach, człowiek może w sposób tak bezpośredni obcować z naturą? Gdzież indziej ukazuje ona bezmiar swojego piękna, piękna prawdziwego i nieskażonego? Gdzież indziej można doświadczyć jej potęgi i grozy, gdy patrząc w dal widzi się nadciągającą chmurę burzową, a po niedługim czasie drży się nie tyle, że tonie się w zimnych kroplach deszczu, lecz dlatego, iż grzmoty bijące w niebezpiecznej bliskości napawają niepokojem, a ich głos odbijający się wielekroć o pobliskie szczyty nabiera mocy nieskończenie przerastającej człowieka? Gdzież indziej można wsłuchiwać się w niezrównanie doskonałą muzykę spływającą z wierzchołków ku dolinom oraz bijącą hen w górę, w przestworza, mimo że ciszy nie zakłóca najdrobniejszy szelest? Gdzież indziej można objąć wzrokiem tak ogromne przestrzenie, poczuć się wyniesionym ponad marność tego co w dole, i choć przez chwilę zapomnieć o przyziemnych sprawach. Gdzież...?
Zapewne niejeden z czytających te słowa będzie się zastanawiał nad sensem tych pytań, które bynajmniej nie są bez odpowiedzi. Autor w żadnym razie nie miał na celu ukazania gór jako jedynej w świecie świątyni, w której można otrzymać obfite błogosławieństwo. Nie. Takie świątynie każdy z nas może odwiedzić na każdym kroku, w każdym miejscu, i nieustannie może budować najwspanialsze z sanktuariów w swoim sercu. Góry mogą być tylko nauczycielem, nieraz jednym z wielu, ale nauczycielem, któremu można bezgranicznie zawierzyć. To w górach można zbudować fundament na skale i postawić mury z niewzruszonej opoki.
Niesłabnący wiatr rozdarł zwały obłoków spowijających szczyt. Nadzieja ponownie odżyła w sercach turystów. Może właśnie teraz, może za kilka sekund na wschodzie ukaże się złocista tarcza słońca. Może Babia Góra okaże się tym razem łaskawa i pozwoli na podziwianie wzejścia naszej dziennej gwiazdy.
Kłębowiska chmur ponownie przystąpiły do ataku na wierzchołek Diablaka. Jeszcze przez moment przebijał się przez tę zasłonę blask żarzącego się coraz intensywniej horyzontu. Ale chmury znów zwyciężyły i przez długie chwile przewalały się z południowej na północną stronę grzbietu. I znów wyczuwało się napiętą atmosferę. Niejeden turysta pogodził się już, że po raz kolejny nie będzie mu dane obejrzeć wschodu słońca na najwyższym szczycie Beskidów, wśród innych nadal tlił się płomień nadziei, a jeszcze ktoś z obojętnością przypatrywał się walce, którą toczyły ze sobą siły natury. Cóż myśleli, co wspominali, czy wybiegali myślami w przyszłość, czy raczej przeżywali to, co właśnie teraz rozgrywało się na ich oczach? Wiedzieć to może tylko wiatr, który porywał ze sobą każdą myśl tlącą się w ludzkich umysłach, i unosił ją w przestworzach, zawieszoną wysoko nad powierzchnią ziemi...
Mgły ponownie się rozwiały. Głębokie westchnienie wydobyło się z kilkunastu piersi. Tam daleko, za pasmem Polic, za szczytami Beskidu Wyspowego i niewidocznymi z powodu wielkiej odległości szczytami Pogórza, ukazał się zrazu niewielki skrawek, jaśniejący blaskiem silniejszym niż wszystko dokoła. Następnie podniósł się nieznacznie do góry i nie ustawał w tym powolnym, majestatycznym dążeniu wzwyż. Słońce wreszcie zabłysło, i tego złocistego światła nie był w stanie przyćmić ani porywisty wiatr, ani żadna inna ziemska i kosmiczna siła. Nawet mgły jakby z większą nieśmiałością zmierzały w stronę Diablaka i nie ważyły się już spowić Babiej Góry tak szczelnie, jak czyniły to przedtem.
Tarcza słoneczna wyłoniła się już w całości. Teraz można było rozejrzeć się wokół. Na południu, nad Orawą rozlało się morze mgieł, nad które wystawał tylko przepotężny łańcuch Tatr oraz najwyższe wierzchołki Tatr Niżnich. Widok ku zachodowi ograniczały chmury przelewające się przez główny grzbiet Beskidów. Za to na północy rysowały się szczyty Beskidu Żywieckiego, Małego i Makowskiego przybrane w odświętną szatę, zabarwianą w szlachetne kolory promieniami słońca. Wzrok ponownie skierował się na wschód. Przymrużywszy nieco powieki, można było przenieść się w odległy Beskid Sądecki, bliższy nieco Wyspowy i nieśmiało przebijające dywan zalegających nad Podhalem mgieł – Gorce.
Tam, ku wschodowi, prowadziła dalsza droga.
Przez nią nawiedzi nas z wysoka Wschodzące Słońce,
by światłem stać się dla tych, co w mroku i cieniu śmierci mieszkają,
aby nasze kroki skierować na drogę pokoju.
Łk 1, 78b-79
* * *
Przez wschodnie rubieże Karpat
Łagodny letni wiatr poruszał źdźbłami traw, których falowanie i szelest zdawały się być jedynymi oznakami życia. Przyroda jakby zamarła. Barwy zszarzały i tylko w głęboko ukrytych wspomnieniach lub na obrazie z dawnej epoki można jeszcze było ujrzeć ożywioną jaskrawą zielenią, przetykaną różnobarwnym kwieciem, malowniczą połoninę. Spalone słońcem trawy delikatnie zrudziały, świadcząc o powolnym przechylaniu się Ziemi ku jesieni. Znikły gdzieś owady, które w słoneczne dni nieraz dawały się we znaki utrudzonym wędrowcom. Tylko co jakiś czas spłoszony przez nieoczekiwanego intruza ptak opuszczał swą niepewną kryjówkę wśród kęp traw i przefruwał w bezpieczniejsze miejsce, wydając w locie trwożliwe, piskliwe dźwięki. Zdawać się mogło, że wszelkie stworzenie szukało ukrycia, gdzie mogłoby bezpiecznie przeczekać ten dziwny czas.
Próżno było wypatrywać na niebie słonecznej tarczy, ani choćby skrawka błękitu. Wszędzie była tylko szarość. Otaczała ona swoim płaszczem tak pobliską śmiałą sylwetkę Połoniny Caryńskiej, nieco bardziej odległe gniazdo Tarnicy i podłużny wał Otrytu, jak i niezliczone grzbiety ukraińskich Karpat, im dalsze, tym bardziej zlewające się z szarzyzną nieba. Szarość, bezbarwność, smętek, otulały górską krainę coraz ciaśniej. Już nie tylko otaczały, ale też przenikały wszystko dokoła. Atmosfera była coraz gęstsza, nasycała się jakimś dziwnym napięciem.
Podczas gdy przyroda pogrążona była w bezruchu, daleko na południowo-wschodnim horyzoncie pojawiła się niepozorna zrazu chmura, ciemniejsza od szarzyzny osnuwającej całe niebo. Ta ciemna plama zdawała się rzucać wyzwanie stagnacji, która zawładnęła całą okolicą. Z chwili na chwilę rozrastała się, formując potężną tyralierę, szturmującą w stronę samego serca Bieszczadów.
Nagle dało się posłyszeć odległe dudnienie. I gdy tylko przebrzmiał ów niepokojący głuchy łomot, zza szczytowej wyniosłości Osadzkiego Wierchu wychynął samotny wędrowiec. Już na pierwszy rzut oka przedstawiał się jako oryginalne indywiduum. Maszerował raźno w dół i spod kresy harcerskiej czapki bacznie obserwował otocznie. Niespokojnie wodził wzrokiem to w lewo, to w prawo, od czasu do czasu spoglądając za siebie. Jego rozbiegane źrenice błądziły we wszystkich kierunkach i można było odnieść wrażenie, że gdyby nie tkwiące na nosie okulary, to nie spoczęłyby na żadnym przedmiocie nawet na kilka sekund.
Wierzchnią odzież tego piechura stanowiła wojskowa kurtka, która jednak nie-zupełnie zasługiwała na to zaszczytne miano, gdyż właściwości przeciwdeszczowe straciła jeszcze nim Wojsko Polskie przestało być Ludowym. Podobnie spodnie musiały być odkupione od jakiegoś szeregowca, który zabrudziwszy każdy możliwy skrawek tej części odzienia, zdecydował pozbyć się ich ostatecznie. Ale obecny właściciel zdawał się być do nich bardziej przywiązany i żadną miarą nie przeszkadzało mu, że pantalony mieniły się teraz najprzeróżniejszymi barwami, począwszy od czerni, która była śladem zbyt pospiesznego gaszenia ogniska, po delikatną lekko błyszczącą żółć, której pochodzenie należało wiązać z nadmiarem masła na nożu, lub też palcach owej indywidualności. Toteż po wielu latach intensywnej eksploatacji określenie pierwotnej barwy tych spodni było dla zwykłego śmiertelnika zadaniem ponad siły. Stopy wędrowca obute były w doskonałe trapery. Ich zawiązanie nieobeznanemu z tym elementem wyposażenia zajęłoby dobry kwadrans, a to z powodu niezliczonych możliwości przeplecenia sznurówki z lewej na prawą. Na domiar złego ich poprzedni właściciel musiał sobie postawić z punkt honoru dociągnięcie skórzanego języka do samego kolana. Zabrakło mu chyba jednak dni na tym ziemskim padole, i pozostawił dokończenie tego dzieła w spadku ich obecnemu użytkownikowi.
Obraz tego niezwykłego turysty byłby niepełnym gdyby nie zwrócić uwagi na dziwny przedmiot zawieszony na szyi i kołyszący się przy każdym kroku. Nie był to ani amulet, ani medalik, lecz jakiś dziwnie zakręcony kawałek drewna o niewiadomym przeznaczeniu.
Włóczęga zdążył już przejść dobre pół kilometra, gdy zrobiło się ciemno niczym o zmroku, a bijące wcześniej w oddali grzmoty zaczęły poczynać sobie odważniej, skracać dystans i wstrząsać atmosferą coraz to potężniej.
„Psiakość” — z ust jedynego przemierzającego połoninę wędrowca wyrwało się półgłosem przekleństwo. „Jeśli tak dalej pójdzie, to i do Bożego Narodzenia nie wyschnie mi ten tytoń. Fakt faktem – niewielką będzie stratą, gdy licho weźmie to podrabiane siano. Ale ileż można żyć bez uczynienia choć jednego głębokiego oddechu? Nie, kolejny raz nie dam mu zamoknąć”.
Przystanął na chwilę i zdjął imponujących rozmiarów plecak, również wyglądający na sprzęt harcersko-wojskowy. Jakoś dogrzebał się do wnętrza, wyjął z kieszeni na piersi sporych rozmiarów zawiniątko i kilka chwil szukał dlań odpowiedniego miejsca. Gdy już się z tym uporał, zapiął przepisowo klapę i jeszcze na wszelki wypadek naciągnął troki podtrzymujące sporych rozmiarów podłużny rulon. Potem sprawdził jeszcze, czy ukochana fajka nie zginęła gdzieś po drodze, lecz wymacawszy tak drogi mu przedmiot, energicznie poderwał z ziemi ważący bez mała 30 kilogramów bagaż i przyspieszywszy kroku ruszył szeroką wydeptaną ścieżką na wschód.
Do schroniska było jeszcze dobre pół godziny, jednak rozświetlające niebo błyskawice częścią swej niewyobrażalnej energii dzieliły się z naszym wędrownikiem. Toteż maszerował co tchu, świadom tego, że idąc grzbietem połoniny jest w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Nie spadła jeszcze ani kropla deszczu, ale ciemne smugi widoczne na południowym wschodzie, gdzieś tuż za polską granicą, wymownie świadczyły, że niedługo nastąpi prawdziwe oberwanie chmury.
Nagle świetlista pręga przecięła niebo od południowej stronie. Piorun uderzył w sam szczyt niedalekiej Wielkiej Rawki.
„Że też to piekło nie mogło rozpętać się później” — pomyślał sobie. Po chwili jednak zmienił swoje zapatrywanie. „Nie, to ja mogłem wcześniej ruszyć się z tej zakurzonej speluny. A teraz, co tu robić? Do chatki dosłownie kilka minut, ale przecież na tym grzbiecie, to szlag może człowieka...”.
Nie zdążył nawet dokończyć myśli, gdy ponownie potężny błysk rozjaśnił zgęstniały mrok. Ale dzięki temu oślepiającemu światłu, jakieś kilkaset kroków przed sobą turysta ujrzał upragnione schronisko. Nie namyślając się ani chwili, rzucił się biegiem w jego stronę. Jeszcze minuta, pół...
Znów się błysnęło i w niecałą sekundę później ogłuszający huk wstrząsnął powietrzem. Teraz to już był nie bieg, ale lot. Spadły pierwsze chłodne krople deszczu, a pośród nich kilka niewielkich przezroczystych kryształków. Jakiś człowiek dopadł do drzwi, pociągnął za klamkę i niezwłocznie zatrzasnął je za sobą. I wtedy jakby otworzyły się upusty morza. To nie były krople, to nie były strugi. Wszystko płynęło.
Ale to już nie istniało dla naszego wędrowca. Wszedł do schroniskowej hali i dysząc niczym sforsowany koń wyścigowy rzucił lakonicznie:
— Cześć.
Rozejrzał się wokół i dostrzegł jeszcze kilka wolnych miejsc na ławach. Skierował się ku temu najbliżej okna, gdzie siedział dość podeszły w latach brodaty mężczyzna. Na pierwszy rzut oka bieszczadnik z krwi i kości, wypisz-wymaluj.
— Wolne jest to miejsce? — zagadnął popijającego gorącą herbatę mężczyznę.
Ten spojrzał na niego z ukosa, zlustrował błyskawicznie od stóp do głów, po czym z szelmowską miną odrzekł:
— Do pustego stołka też pan gada, gdy jest zmęczony.
— Nie mam takiego zwyczaju — odparł niepewnie.
— No to siadajcie z łaski swojej, a nie zachowujcie się jak na przyjęciu u hrabiny von Bigelmayer.
— Dziękuję – odpowiedział grzecznie, ale zauważywszy źle skrywany ironiczny uśmieszek na twarzy starego dorzucił szybko: — Jak powiadają: nogi od chodzenia, głowa od myślenia, a... cztery litery od siedzenia.
— I tak trzeba było od razu. Edward.
W tym momencie brodacz wyciągnął rękę do nowego gościa Chatki Puchatka, a ten jak nakazuje dobry obyczaj, uścisnął kościstą, żylastą, spracowaną dłoń.
— Marcin. Miło mi Pana poznać.
— Dosyć już, dosyć. Bo nie starczy Ci komplementów dla dam — w tym momencie kiwnął głową w kierunku przesiadujących w kącie czterech dwudziestokilkuletnich dziewcząt.
Marcin zrzucił plecak, zdjął czapkę, nie wiedzieć czy ze względu na oddanie honorów przedstawicielkom płci pięknej, czy też dlatego że chciał się po prostu rozpłaszczyć, i rozsiadł się wygodnie w ławie naprzeciw nowego znajomego. Dopiero teraz, ochłonąwszy po forsownym biegu mógł rozejrzeć się po wnętrzu schroniska.
Próżno było wypatrywać na niebie słonecznej tarczy, ani choćby skrawka błękitu. Wszędzie była tylko szarość. Otaczała ona swoim płaszczem tak pobliską śmiałą sylwetkę Połoniny Caryńskiej, nieco bardziej odległe gniazdo Tarnicy i podłużny wał Otrytu, jak i niezliczone grzbiety ukraińskich Karpat, im dalsze, tym bardziej zlewające się z szarzyzną nieba. Szarość, bezbarwność, smętek, otulały górską krainę coraz ciaśniej. Już nie tylko otaczały, ale też przenikały wszystko dokoła. Atmosfera była coraz gęstsza, nasycała się jakimś dziwnym napięciem.
Podczas gdy przyroda pogrążona była w bezruchu, daleko na południowo-wschodnim horyzoncie pojawiła się niepozorna zrazu chmura, ciemniejsza od szarzyzny osnuwającej całe niebo. Ta ciemna plama zdawała się rzucać wyzwanie stagnacji, która zawładnęła całą okolicą. Z chwili na chwilę rozrastała się, formując potężną tyralierę, szturmującą w stronę samego serca Bieszczadów.
Nagle dało się posłyszeć odległe dudnienie. I gdy tylko przebrzmiał ów niepokojący głuchy łomot, zza szczytowej wyniosłości Osadzkiego Wierchu wychynął samotny wędrowiec. Już na pierwszy rzut oka przedstawiał się jako oryginalne indywiduum. Maszerował raźno w dół i spod kresy harcerskiej czapki bacznie obserwował otocznie. Niespokojnie wodził wzrokiem to w lewo, to w prawo, od czasu do czasu spoglądając za siebie. Jego rozbiegane źrenice błądziły we wszystkich kierunkach i można było odnieść wrażenie, że gdyby nie tkwiące na nosie okulary, to nie spoczęłyby na żadnym przedmiocie nawet na kilka sekund.
Wierzchnią odzież tego piechura stanowiła wojskowa kurtka, która jednak nie-zupełnie zasługiwała na to zaszczytne miano, gdyż właściwości przeciwdeszczowe straciła jeszcze nim Wojsko Polskie przestało być Ludowym. Podobnie spodnie musiały być odkupione od jakiegoś szeregowca, który zabrudziwszy każdy możliwy skrawek tej części odzienia, zdecydował pozbyć się ich ostatecznie. Ale obecny właściciel zdawał się być do nich bardziej przywiązany i żadną miarą nie przeszkadzało mu, że pantalony mieniły się teraz najprzeróżniejszymi barwami, począwszy od czerni, która była śladem zbyt pospiesznego gaszenia ogniska, po delikatną lekko błyszczącą żółć, której pochodzenie należało wiązać z nadmiarem masła na nożu, lub też palcach owej indywidualności. Toteż po wielu latach intensywnej eksploatacji określenie pierwotnej barwy tych spodni było dla zwykłego śmiertelnika zadaniem ponad siły. Stopy wędrowca obute były w doskonałe trapery. Ich zawiązanie nieobeznanemu z tym elementem wyposażenia zajęłoby dobry kwadrans, a to z powodu niezliczonych możliwości przeplecenia sznurówki z lewej na prawą. Na domiar złego ich poprzedni właściciel musiał sobie postawić z punkt honoru dociągnięcie skórzanego języka do samego kolana. Zabrakło mu chyba jednak dni na tym ziemskim padole, i pozostawił dokończenie tego dzieła w spadku ich obecnemu użytkownikowi.
Obraz tego niezwykłego turysty byłby niepełnym gdyby nie zwrócić uwagi na dziwny przedmiot zawieszony na szyi i kołyszący się przy każdym kroku. Nie był to ani amulet, ani medalik, lecz jakiś dziwnie zakręcony kawałek drewna o niewiadomym przeznaczeniu.
Włóczęga zdążył już przejść dobre pół kilometra, gdy zrobiło się ciemno niczym o zmroku, a bijące wcześniej w oddali grzmoty zaczęły poczynać sobie odważniej, skracać dystans i wstrząsać atmosferą coraz to potężniej.
„Psiakość” — z ust jedynego przemierzającego połoninę wędrowca wyrwało się półgłosem przekleństwo. „Jeśli tak dalej pójdzie, to i do Bożego Narodzenia nie wyschnie mi ten tytoń. Fakt faktem – niewielką będzie stratą, gdy licho weźmie to podrabiane siano. Ale ileż można żyć bez uczynienia choć jednego głębokiego oddechu? Nie, kolejny raz nie dam mu zamoknąć”.
Przystanął na chwilę i zdjął imponujących rozmiarów plecak, również wyglądający na sprzęt harcersko-wojskowy. Jakoś dogrzebał się do wnętrza, wyjął z kieszeni na piersi sporych rozmiarów zawiniątko i kilka chwil szukał dlań odpowiedniego miejsca. Gdy już się z tym uporał, zapiął przepisowo klapę i jeszcze na wszelki wypadek naciągnął troki podtrzymujące sporych rozmiarów podłużny rulon. Potem sprawdził jeszcze, czy ukochana fajka nie zginęła gdzieś po drodze, lecz wymacawszy tak drogi mu przedmiot, energicznie poderwał z ziemi ważący bez mała 30 kilogramów bagaż i przyspieszywszy kroku ruszył szeroką wydeptaną ścieżką na wschód.
Do schroniska było jeszcze dobre pół godziny, jednak rozświetlające niebo błyskawice częścią swej niewyobrażalnej energii dzieliły się z naszym wędrownikiem. Toteż maszerował co tchu, świadom tego, że idąc grzbietem połoniny jest w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Nie spadła jeszcze ani kropla deszczu, ale ciemne smugi widoczne na południowym wschodzie, gdzieś tuż za polską granicą, wymownie świadczyły, że niedługo nastąpi prawdziwe oberwanie chmury.
Nagle świetlista pręga przecięła niebo od południowej stronie. Piorun uderzył w sam szczyt niedalekiej Wielkiej Rawki.
„Że też to piekło nie mogło rozpętać się później” — pomyślał sobie. Po chwili jednak zmienił swoje zapatrywanie. „Nie, to ja mogłem wcześniej ruszyć się z tej zakurzonej speluny. A teraz, co tu robić? Do chatki dosłownie kilka minut, ale przecież na tym grzbiecie, to szlag może człowieka...”.
Nie zdążył nawet dokończyć myśli, gdy ponownie potężny błysk rozjaśnił zgęstniały mrok. Ale dzięki temu oślepiającemu światłu, jakieś kilkaset kroków przed sobą turysta ujrzał upragnione schronisko. Nie namyślając się ani chwili, rzucił się biegiem w jego stronę. Jeszcze minuta, pół...
Znów się błysnęło i w niecałą sekundę później ogłuszający huk wstrząsnął powietrzem. Teraz to już był nie bieg, ale lot. Spadły pierwsze chłodne krople deszczu, a pośród nich kilka niewielkich przezroczystych kryształków. Jakiś człowiek dopadł do drzwi, pociągnął za klamkę i niezwłocznie zatrzasnął je za sobą. I wtedy jakby otworzyły się upusty morza. To nie były krople, to nie były strugi. Wszystko płynęło.
Ale to już nie istniało dla naszego wędrowca. Wszedł do schroniskowej hali i dysząc niczym sforsowany koń wyścigowy rzucił lakonicznie:
— Cześć.
Rozejrzał się wokół i dostrzegł jeszcze kilka wolnych miejsc na ławach. Skierował się ku temu najbliżej okna, gdzie siedział dość podeszły w latach brodaty mężczyzna. Na pierwszy rzut oka bieszczadnik z krwi i kości, wypisz-wymaluj.
— Wolne jest to miejsce? — zagadnął popijającego gorącą herbatę mężczyznę.
Ten spojrzał na niego z ukosa, zlustrował błyskawicznie od stóp do głów, po czym z szelmowską miną odrzekł:
— Do pustego stołka też pan gada, gdy jest zmęczony.
— Nie mam takiego zwyczaju — odparł niepewnie.
— No to siadajcie z łaski swojej, a nie zachowujcie się jak na przyjęciu u hrabiny von Bigelmayer.
— Dziękuję – odpowiedział grzecznie, ale zauważywszy źle skrywany ironiczny uśmieszek na twarzy starego dorzucił szybko: — Jak powiadają: nogi od chodzenia, głowa od myślenia, a... cztery litery od siedzenia.
— I tak trzeba było od razu. Edward.
W tym momencie brodacz wyciągnął rękę do nowego gościa Chatki Puchatka, a ten jak nakazuje dobry obyczaj, uścisnął kościstą, żylastą, spracowaną dłoń.
— Marcin. Miło mi Pana poznać.
— Dosyć już, dosyć. Bo nie starczy Ci komplementów dla dam — w tym momencie kiwnął głową w kierunku przesiadujących w kącie czterech dwudziestokilkuletnich dziewcząt.
Marcin zrzucił plecak, zdjął czapkę, nie wiedzieć czy ze względu na oddanie honorów przedstawicielkom płci pięknej, czy też dlatego że chciał się po prostu rozpłaszczyć, i rozsiadł się wygodnie w ławie naprzeciw nowego znajomego. Dopiero teraz, ochłonąwszy po forsownym biegu mógł rozejrzeć się po wnętrzu schroniska.