Babia Góra zimą
kolejny raz ku wschodzącemu słońcu
Planowanie wycieczki, jak to zwykle bywa, było burzliwe. Przez kilka miesięcy mieliśmy nadzieję na spędzenie Sylwestra gdzieś w górach - niekoniecznie na Babiej. W grę wchodziła Rycerzowa, jedna z hal pasma Lipowskiej, Barania Góra. Ostatecznie jednak, na skutek nacisków Michała i wsłuchania się w głos rozsądku, stanęło na 2-dniowej wycieczce, której celem było zdobycie Babiej Góry zimą. To był cel oficjalny, bo Paweł i Tomek nie myśleli wchodzić na Babią inną porą, jak tylko na wschód słońca...
Wszystko zaczęło się od... polewy czekoladowej. Jest ona pełnoprawnym bohaterem tej opowieści.
W śnieżny poranek wyruszyliśmy z Katowic do Krakowa, by w tym dostojnym mieście obrać kurs na Zawoję. Tomek nie przestawał marudzić na środek lokomocji - busy. Nie dość że nie lubi wytrząsać brzuszyska po polskich drogach, to jeszcze poprzedniego dnia zaprosił do udziału w wycieczce wspomnianą wyżej polewę czekoladową. Okazało się, że ten uczestnik wypadu jest skutecznym rewolucjonistą... Nie owijając w bawełnę, przez dwa dni które początkowo miały obfitować w najlepsze wrażenia estetyczne, Tomek toczył nierówną walkę z problemami żołądkowymi. Pawła uśpił monotonny warkot silnika, a Michał, jak zwykle w cieniu, niczym szczególnym nie przejawiał swojej obecności.
Wszystko zaczęło się od... polewy czekoladowej. Jest ona pełnoprawnym bohaterem tej opowieści.
W śnieżny poranek wyruszyliśmy z Katowic do Krakowa, by w tym dostojnym mieście obrać kurs na Zawoję. Tomek nie przestawał marudzić na środek lokomocji - busy. Nie dość że nie lubi wytrząsać brzuszyska po polskich drogach, to jeszcze poprzedniego dnia zaprosił do udziału w wycieczce wspomnianą wyżej polewę czekoladową. Okazało się, że ten uczestnik wypadu jest skutecznym rewolucjonistą... Nie owijając w bawełnę, przez dwa dni które początkowo miały obfitować w najlepsze wrażenia estetyczne, Tomek toczył nierówną walkę z problemami żołądkowymi. Pawła uśpił monotonny warkot silnika, a Michał, jak zwykle w cieniu, niczym szczególnym nie przejawiał swojej obecności.
Pierwszy etap wiódł z Zawoi Policzne, na Przełęcz Lipnicką popularnie zwaną Krowiarkami. Po pół godzinie marszu szosą, regularnie odśnieżaną przez zastępy pługów. W końcu wkroczyliśmy na leśny dukt. Śniegu jak na lekarstwo, kilka/kilkanaście centymetrów. Szło się więc wybornie. Michał z Pawłem kroczyli na czele, od czasu do czasu czekając na towarzysza, który z konieczności zrezygnował z dostarczenia organizmowi odpowiedniej ilości kalorii. Krowiarki osiągnęliśmy w przyzwoitym czasie.
Wędrówka Górnym Płajem musiała być przyjemnością. W wesołej rozmowie maszerowaliśmy niespiesznie ku Markowym Szczawinom. Minęliśmy Mokry Stawek, połączenie z zielono znakowaną Percią przyrodników... Minęliśmy kilku zabłąkanych piechurów. Jeden z nich pozostawił po sobie specyficzny ślad, świadczący najwyraźniej że zdobywał Diablak w pełnym ekwipunku zimowym... Może zdecydował się na zejście Percią Akademicką? Nasze przypuszczenia miały okazać się słuszne.
W końcu wyrosła przed nami bryła jakże słynnego schroniska Markowe Szczawiny. Co prawda większość miłośników gór pamięta ją w zupełnie innym kształcie... Nam niestety przypadło gościć już w zupełnie odnowionych murach. Nim przestąpiliśmy próg gościnnego przybytku, otrzepaliśmy się z białego puchu, który osiadł na naszej odzieży i ekwipunku. Po chwili musieliśmy jednak tę czynność powtórzyć, gdyż gospodarz uznał, że nie dokonaliśmy tego dzieła z odpowiednim pietyzmem... Niestety, nie wiedzieliśmy jak wyjść na zewnątrz, nie przepuszczając przez drzwi mroźnego powietrza do nagrzanego schroniska. Może gospodarz to potrafi...
W końcu wyrosła przed nami bryła jakże słynnego schroniska Markowe Szczawiny. Co prawda większość miłośników gór pamięta ją w zupełnie innym kształcie... Nam niestety przypadło gościć już w zupełnie odnowionych murach. Nim przestąpiliśmy próg gościnnego przybytku, otrzepaliśmy się z białego puchu, który osiadł na naszej odzieży i ekwipunku. Po chwili musieliśmy jednak tę czynność powtórzyć, gdyż gospodarz uznał, że nie dokonaliśmy tego dzieła z odpowiednim pietyzmem... Niestety, nie wiedzieliśmy jak wyjść na zewnątrz, nie przepuszczając przez drzwi mroźnego powietrza do nagrzanego schroniska. Może gospodarz to potrafi...
W porównaniu z naszą poprzednią bytnością na Markowych Szczawinach, w schronisku panowały pustki. Nie takie tragiczne jednak, by być pozbawionym w pokoju towarzystwa... Tym sposobem przyszło nam spędzić wieczór i noc wśród trójki obywateli Szczecina. Pokój był 7-osobowy. Naszych współlokatorów intrygowało, jakim sposobem trafiła do nas sześciu już, jeszcze jedna dwójka. To oraz setki innych spraw było przedmiotem rozmowy, od której Tomek, na którym mieszkańcy wybrzeża sprawili odpychające wrażenie, ostentacyjnie się odciął. Michał z Pawłem, wykazujący większe zrozumienie wobec bliźnich, nie dawali im odczuć ewentualnej niechęci. Gdy podochoceni "Lechem" Szczecinianie wylali już na nas swoją godną podziwu mądrość i doświadczenie, gdzieś około godziny 22 można było nareszcie zasnąć. No tak, kto spał, to spał...
Aż ciśnie się na pióro powiedzenie "pobudka skoro świt". Jest jednak ono wybitnie nietrafne, gdyż z posłań zerwaliśmy się o 4:30, gdy na wschodzie nadal panował nocny mrok. Wraz z całym dobytkiem zeszliśmy na dół, by dostarczyć organizmowi energii niezbędnej do uciążliwego porannego marszu. Tomek zadowolił się połową bułki, której przeżucie zajęło bez mała pół godziny oraz kilkoma kostkami czekolady... Michał przyrządził sobie mniej postny posiłek, a o Pawłowych zdolnościach odnośnie spożywania pokarmów autor relacji nie wspomni...
Michał przygotował się do wycieczki jak rasowy alpinista. Założył raki, drugą parę pożyczył Pawłowi, i nie pozostało już nic innego, jak tylko ruszyć w kierunku Brony...
Marsz w ciemnościach rozświetlanych jedynie nikłym światłem latarki oraz bladą poświatą gwiazd! To jest to. Michał, przywykły do raków, rwał do przodu jak rasowy ogar, Paweł próbował dotrzymać mu kroku a Tomek pozbawiony tego udogodnienia i sił w ogóle, wlókł się noga za nogą, co jakiś czas ześlizgując się kilka kroków w dół. Gdy wyszliśmy z lasu, na wschodzie zaczęło już szarzeć. Jeszcze kilkadziesiąt metrów podejścia i znaleźliśmy się na przełęczy.
Tomek zaproponował, że zostanie tutaj i ewentualnie wybierze się na pobliską Małą Babią, wysyłając kolegów w bój w kierunku Diablaka. Skończyło się jednak tak, że jeszcze przed nimi skierował się ku głównemu wierzchołkowi. Znający się na rzeczy Michał pozwolił niedysponowanemu towarzyszowi oddalić się na znaczną odległość, zanim z Pawłem rozpoczął właściwy atak.
Widoki rozszerzały się coraz bardziej. Najpierw Pilsko i Pasmo Polic, potem dalsze grzbiety Beskidu Żywieckiego, Makowskiego, Małego, Śląskiego. Wreszcie w oddali można było rozpoznać charakterystyczny kształt Wielkiego Rozsudźca w Małej Fatrze. Gdy osiągnęliśmy Kościółki, na południowym horyzoncie ukazał się tak bardzo upragniony widok tatrzańskiego łańcucha. Niestety, nasze najwyższe góry z każdą minutą ginęły w szybko opadających chmurach, i gdy znaleźliśmy się na szczycie, większość wierzchołków nie była już widoczna.
Michał przygotował się do wycieczki jak rasowy alpinista. Założył raki, drugą parę pożyczył Pawłowi, i nie pozostało już nic innego, jak tylko ruszyć w kierunku Brony...
Marsz w ciemnościach rozświetlanych jedynie nikłym światłem latarki oraz bladą poświatą gwiazd! To jest to. Michał, przywykły do raków, rwał do przodu jak rasowy ogar, Paweł próbował dotrzymać mu kroku a Tomek pozbawiony tego udogodnienia i sił w ogóle, wlókł się noga za nogą, co jakiś czas ześlizgując się kilka kroków w dół. Gdy wyszliśmy z lasu, na wschodzie zaczęło już szarzeć. Jeszcze kilkadziesiąt metrów podejścia i znaleźliśmy się na przełęczy.
Tomek zaproponował, że zostanie tutaj i ewentualnie wybierze się na pobliską Małą Babią, wysyłając kolegów w bój w kierunku Diablaka. Skończyło się jednak tak, że jeszcze przed nimi skierował się ku głównemu wierzchołkowi. Znający się na rzeczy Michał pozwolił niedysponowanemu towarzyszowi oddalić się na znaczną odległość, zanim z Pawłem rozpoczął właściwy atak.
Widoki rozszerzały się coraz bardziej. Najpierw Pilsko i Pasmo Polic, potem dalsze grzbiety Beskidu Żywieckiego, Makowskiego, Małego, Śląskiego. Wreszcie w oddali można było rozpoznać charakterystyczny kształt Wielkiego Rozsudźca w Małej Fatrze. Gdy osiągnęliśmy Kościółki, na południowym horyzoncie ukazał się tak bardzo upragniony widok tatrzańskiego łańcucha. Niestety, nasze najwyższe góry z każdą minutą ginęły w szybko opadających chmurach, i gdy znaleźliśmy się na szczycie, większość wierzchołków nie była już widoczna.
Wydeptując własną ścieżkę i pokonując nieprzyjazne rumowiska, wydostaliśmy się wreszcie na kopułę szczytową. Wiatr osadził tak na pomniku upamiętniającym Ojca Świętego Jana Pawła II, jak i na drogowskazach imponujące szczotki z szadzi. Nie to jednak najbardziej pochłonęło naszą uwagę. Największe wrażenie zrobił namiot i dwoje mężczyzn (na oko 25 i 40 lat) przechadzających się jakby nigdy nic po rozległym wierzchołku i popijających gorącą herbatę. Nam wystarczyło ledwie kilka minut oczekiwania na wschód słońca, by docenić ich wyczyn. Temperatura z całą pewnością spadła poniżej -20 stopni. Generalnie byliśmy przygotowani na takie warunki, jednak manipulowanie przy aparatach wymagało zdjęcia rękawic. A to pociągnęło za sobą opłakane skutki. Cóż, trzeba było zacisnąć zęby i jakoś ochronić od mrozu przemarznięte dłonie. Ale cóż począć, kiedy trzeba było nimi rozgrzewać akumulatory?
Nie minęło nawet 10 minut, gdy niebo nad Hawraniem zapłonęło złocistym blaskiem. Oto oglądaliśmy kolejny wschód słońca na szczycie Królowej Beskidów. Jakże odmienny od tego sprzed 4 miesięcy! Wtedy słoneczna tarcza wyjrzała gdzieś zza dalekich beskidzkich grzbietów, a mgły gnane chyżym wiatrem raz otulały nas szczelnie, a raz niknąc na kilka mgnień oka, odsłaniały jarzący się horyzont. Tym razem natura nie raczyła stworzyć nam tak niezwykłego spektaklu. Jednak nie oznacza to, że wschód słońca zimą wypadał na niekorzyść w porównaniu z tym z lata. Jakiekolwiek porównania byłyby nieporozumieniem. Miast morza mgieł zalegających nad Podhalem, bieliły się wokół niezliczone ośnieżone grzbiety Beskidów. Zamiast porywistego wiatru przenikającego do szpiku kości, równie skutecznie wysysał z nas ciepło delikatny powiew mroźnego poranka. Zresztą co tu dużo mówić - był to kolejny spośród tak wielu górskich momentów, gdy słowa z najwyższą trudnością, i zupełnie niedoskonale, mogą oddać to co działo się naprawdę i w pełnym pojęciu.
Na szczycie nie zostaliśmy długo, bo samo tylko cykanie zdjęć ze zdjętymi rękawiczkami było mało przyjemne. Wróciliśmy zatem za naszymi śladami na Bronę. Trochę poniżej Kościółków poszły po raz pierwszy w ruch "dupoloty", czy jak to w naszym kraju zwą plastikowe przyrządy do zjeżdżania... Jednak nieubity śnieg i stosunkowo mała stromizna nie sprzyjały szybkiemu traceniu wysokości w ten imponujący sposób.
Nie minęło nawet 10 minut, gdy niebo nad Hawraniem zapłonęło złocistym blaskiem. Oto oglądaliśmy kolejny wschód słońca na szczycie Królowej Beskidów. Jakże odmienny od tego sprzed 4 miesięcy! Wtedy słoneczna tarcza wyjrzała gdzieś zza dalekich beskidzkich grzbietów, a mgły gnane chyżym wiatrem raz otulały nas szczelnie, a raz niknąc na kilka mgnień oka, odsłaniały jarzący się horyzont. Tym razem natura nie raczyła stworzyć nam tak niezwykłego spektaklu. Jednak nie oznacza to, że wschód słońca zimą wypadał na niekorzyść w porównaniu z tym z lata. Jakiekolwiek porównania byłyby nieporozumieniem. Miast morza mgieł zalegających nad Podhalem, bieliły się wokół niezliczone ośnieżone grzbiety Beskidów. Zamiast porywistego wiatru przenikającego do szpiku kości, równie skutecznie wysysał z nas ciepło delikatny powiew mroźnego poranka. Zresztą co tu dużo mówić - był to kolejny spośród tak wielu górskich momentów, gdy słowa z najwyższą trudnością, i zupełnie niedoskonale, mogą oddać to co działo się naprawdę i w pełnym pojęciu.
Na szczycie nie zostaliśmy długo, bo samo tylko cykanie zdjęć ze zdjętymi rękawiczkami było mało przyjemne. Wróciliśmy zatem za naszymi śladami na Bronę. Trochę poniżej Kościółków poszły po raz pierwszy w ruch "dupoloty", czy jak to w naszym kraju zwą plastikowe przyrządy do zjeżdżania... Jednak nieubity śnieg i stosunkowo mała stromizna nie sprzyjały szybkiemu traceniu wysokości w ten imponujący sposób.
Na przełęczy wiatr nie dokuczał i temperatura zdawała się być bardziej znośna. Zasiedliśmy zatem na jakiś czas, by odpocząć, i kto mógł, posilić się. Batony i czekolady zamarzły na kamień, a woda w butelkach zdążyła w dużym procencie przejść w stały stan skupienia. Ot, uroki górskiej zimy...
Ale skoro o zimowych atrakcjach mowa, to właśnie teraz, na odcinku Brona - Markowe Szczawiny, czekała nas w końcu porządna jazda w dół. Twardsze podłoże, a potem nawet w miarę ubity śnieg dawał tak konieczny poślizg. Paweł nie bacząc na wszystko sunął szalenie na dół, wlokąc za sobą nie dające się skrócić kijki narciarskie, Michał szusował z nieco większą przezornością, choć ani myślał rezygnować z dobrej zabawy, a Tomek, jak to on, nawet takiego banału jak zjeżdżanie w dół nie opadanował w stopniu choć przyzwoitym, i przy byle hopce lub zakręcie szlaku, wytracał prędkość do zera. Jak kto woli...
W schronisku zameldowaliśmy się 20 minut po wyruszeniu z Brony, zatem jak widać, oszczędność czasu była oczywista. Nie czekając długo, skierowaliśmy się na zielony szlak, zbiegający do Markowej. Dalsza jazda groziła potłuczeniem części ciała odpowiedzialnej za siedzenie, o czym 2/3 z nas mogło się przekonać. Pozostała tylko godzina marszu do górnego przysiółka Zawoi. Śnieg skwierczał pod stopami, słońce mimo że raziło oczy nie było w stanie ani trochę ogrzać powietrza, ale Królowa Beskidów, w pełnej krasie srebrzyła się na pożegnanie.
Kiedy kolejna wyprawa ku wschodzącemu słońcu...?
Ale skoro o zimowych atrakcjach mowa, to właśnie teraz, na odcinku Brona - Markowe Szczawiny, czekała nas w końcu porządna jazda w dół. Twardsze podłoże, a potem nawet w miarę ubity śnieg dawał tak konieczny poślizg. Paweł nie bacząc na wszystko sunął szalenie na dół, wlokąc za sobą nie dające się skrócić kijki narciarskie, Michał szusował z nieco większą przezornością, choć ani myślał rezygnować z dobrej zabawy, a Tomek, jak to on, nawet takiego banału jak zjeżdżanie w dół nie opadanował w stopniu choć przyzwoitym, i przy byle hopce lub zakręcie szlaku, wytracał prędkość do zera. Jak kto woli...
W schronisku zameldowaliśmy się 20 minut po wyruszeniu z Brony, zatem jak widać, oszczędność czasu była oczywista. Nie czekając długo, skierowaliśmy się na zielony szlak, zbiegający do Markowej. Dalsza jazda groziła potłuczeniem części ciała odpowiedzialnej za siedzenie, o czym 2/3 z nas mogło się przekonać. Pozostała tylko godzina marszu do górnego przysiółka Zawoi. Śnieg skwierczał pod stopami, słońce mimo że raziło oczy nie było w stanie ani trochę ogrzać powietrza, ale Królowa Beskidów, w pełnej krasie srebrzyła się na pożegnanie.
Kiedy kolejna wyprawa ku wschodzącemu słońcu...?