DZIEŃ DRUGI
Sedlo Priehyb – Malý Kriváň – sedlo Bublen – Velký Kriváň – Chleb – Poludňový grúň – Stohové sedlo – Stoh –
sedlo Medziholie – Veľký Rozsutec – sedlo Medzirozsutce
Noc minęła spokojnie. Dwa Michały nigdy nie miały problemów ze spaniem, że nie wspomnimy o Pawle, który jak zapadł w kamienny sen na krótko po wejściu do śpiwora, tak obudził się dopiero na kilka minut przed 6, gdy w obozowisku zarządziliśmy pobudkę. Tomek, cóż, musiał zadowolić się niecałymi dwiema godzinami snu, ale w jego wypadku był to i tak milowy krok naprzód.
Wszystko więc zapowiadało się doskonale. Niespiesznie spożyliśmy śniadanie, po czym przystąpiliśmy do likwidowania obozowiska. To również udało nam się wykonać niezwykle sprawnie. Gdy wszystko było już spakowane, można było ruszać w dalszą wędrówkę.
Wszystko więc zapowiadało się doskonale. Niespiesznie spożyliśmy śniadanie, po czym przystąpiliśmy do likwidowania obozowiska. To również udało nam się wykonać niezwykle sprawnie. Gdy wszystko było już spakowane, można było ruszać w dalszą wędrówkę.
Podobnie jak we wczorajsze popołudnie, tak i teraz trudno było wyrokować, cóż przyniesie nam pogoda. Jak wzrokiem sięgnąć było pochmurno. Zastanawiała jednak niespotykana przy deszczowej aurze widoczność dochodząca może do 50 km... Nie martwiąc się na zapas, wznosiliśmy się ramieniem Małego Krywania, ciesząc się, że z braku błękitnego nieba nie będzie groziła nam kąpiel we własnym pocie.
Jak okazało się po kwadransie, najprawdopodobniej nie byliśmy jedynymi przedstawicielami rodzaju ludzkiego, którzy nocowali na grzbiecie Małej Fatry. Minęli nas dwaj dwudziestokilkuletni młodzieńcy, zbiegający ze szczytu. Bagaże porównywalne z naszymi, przytroczone do plecaków karimaty... – wszystko to kazało widzieć w nich miłośników wysokiego biwakowania.
Tuż pod wierzchołkiem Małego Krywania, oczy nasze ucieszył rozległy płat śniegu. Skierowaliśmy się jednak od razu ku szczytowi, osłoniętemu z trzech stron solidnym wiatrochronem. Jednomyślnie wyraziliśmy uznanie dla tej konstrukcji.
– Wygląda na solidniejszy niż na Babiej Górze – spostrzegł Patryk.
– Trzeba tu będzie kiedyś zanocować – zapalił się Tomek.
– To co, na Sylwestra? – podjął Paweł.
– No, niekoniecznie... Ale właśnie panowie. Już teraz rezerwujcie sobie Sylwestra, bo tego roku nie odpuszczę!
– Tutaj, czy na Babiej.
– To się jeszcze zobaczy, ale na pewno w górach.
Jak okazało się po kwadransie, najprawdopodobniej nie byliśmy jedynymi przedstawicielami rodzaju ludzkiego, którzy nocowali na grzbiecie Małej Fatry. Minęli nas dwaj dwudziestokilkuletni młodzieńcy, zbiegający ze szczytu. Bagaże porównywalne z naszymi, przytroczone do plecaków karimaty... – wszystko to kazało widzieć w nich miłośników wysokiego biwakowania.
Tuż pod wierzchołkiem Małego Krywania, oczy nasze ucieszył rozległy płat śniegu. Skierowaliśmy się jednak od razu ku szczytowi, osłoniętemu z trzech stron solidnym wiatrochronem. Jednomyślnie wyraziliśmy uznanie dla tej konstrukcji.
– Wygląda na solidniejszy niż na Babiej Górze – spostrzegł Patryk.
– Trzeba tu będzie kiedyś zanocować – zapalił się Tomek.
– To co, na Sylwestra? – podjął Paweł.
– No, niekoniecznie... Ale właśnie panowie. Już teraz rezerwujcie sobie Sylwestra, bo tego roku nie odpuszczę!
– Tutaj, czy na Babiej.
– To się jeszcze zobaczy, ale na pewno w górach.
Na tym planowanie się skończyło z racji szmatu czasu, który dzielił nas od nowego roku. Projekt pozostał zatem otwarty. A wśród świeżo upieczonych zdobywców Małego Krywania z niewiadomych powodów rozkwitała pomysłowość. Tomek postanowił poczęstować wszystkich daktylami, jednak Michał ostudził jego zapędy, wskazując że takie delikatesy warto zostawić na później. Patryk z Pawłem zajęli się przeglądem kamiennego schronu. Przez ręce przewinęły się im setki otoczaków, spośród których niemała ilość została uznana za wadliwe. Lądowały one bądź przy pozostałościach wieży triangulacyjnej, bądź gdzieś niżej na zboczach Małego Krywania. Patryk łupał jak szalony w ściany wiatrochronu, co wśród pozostałej trójki budziło obawy, czy jemu tylko wiadomym sposobem, nie zdoła potłuc tej wzniesionej mozolną pracą konstrukcji. Na szczęście do katastrofy nie doszło, choć Paweł zadał sobie niemało trudu, by przetestować odporność fatrzańskich skał na ogień dzięki znalezionej w jednej ze szczelin zapalniczce. Gdy przekonał się, że nic poza chusteczką higieniczną nie chce poddać się ogniowej próbie, wziął do ręki aparat fotograficzny.
Słońce nieśmiało przebijało się przez zasłonę chmur, rozświetlając co jakiś czas grzbiet na odcinku Suchy – Stratenec. Nad nami zaś słoneczna tarcza słała różnorakie refleksy. Paweł skierował obiektyw ku słońcu i już po chwili 3 zdjęcia były gotowe.
– Z pięciokrotnym zoomem Patryka wychodzi wcale nieźle. Ciekawe jak sobie poradzi 32-krotny Michała – ocenił nasz fotograf, z konieczności posługując się Patrykowym aparatem.
– Hm – mruknął Michał, po rozpoczął przygotowania do wykonania zdjęcia – Gdzie jest to słońce... Nie, to nie tu... Mam!
Z nowym zapałem trójka Patryk, Paweł, Tomek rozpoczęła zawody w rzucie do celu – trójkąta w połowie wysokości betonowego słupa. Jednak czas naglił, więc po przydługim postoju trzeba było ruszyć w ledwo co napoczętą drogę.
Słońce nieśmiało przebijało się przez zasłonę chmur, rozświetlając co jakiś czas grzbiet na odcinku Suchy – Stratenec. Nad nami zaś słoneczna tarcza słała różnorakie refleksy. Paweł skierował obiektyw ku słońcu i już po chwili 3 zdjęcia były gotowe.
– Z pięciokrotnym zoomem Patryka wychodzi wcale nieźle. Ciekawe jak sobie poradzi 32-krotny Michała – ocenił nasz fotograf, z konieczności posługując się Patrykowym aparatem.
– Hm – mruknął Michał, po rozpoczął przygotowania do wykonania zdjęcia – Gdzie jest to słońce... Nie, to nie tu... Mam!
Z nowym zapałem trójka Patryk, Paweł, Tomek rozpoczęła zawody w rzucie do celu – trójkąta w połowie wysokości betonowego słupa. Jednak czas naglił, więc po przydługim postoju trzeba było ruszyć w ledwo co napoczętą drogę.
Czekało nas wydłużone zejście pn-wsch. ramieniem Małego Krywania, w ciekawej scenerii, przypominającej żywo Tatry Zachodnie. Szlak trzymał się porośniętego murawami południowego stoku, raz za razem zbliżając się do stromo ściętej po przeciwnej stronie grani. Miłośnik botaniki zachwycałby się zapewne bogactwem kwiecia, którym radowała nasze oczy roślinność budząca się po długim zimowym śnie. Jednak nie wszystko, co napotkaliśmy, napawało radością życia. Na jednym z wyniesień grani, natknęliśmy się na krzyż. Leżał pod nim znicz, któremu z rzadka jedynie cichnący wiatr nie pozwolił się dopalić. Takie nieprzyciągające niczym szczególnym uwagi miejsce, uważnemu obserwatorowi może jednak opowiedzieć dramatyczną historię.
Zapewne tej zimy – drewniane belki tworzące krzyż wyglądały na świeże – na grani Małego Krywania utworzyły się śnieżne nawisy. Być może gęsta mgła ograniczała widoczność do ledwo kilku kroków. Być może w śnieżnej zawiei grupa zabłąkanych turystów nie potrafiła odnaleźć właściwej drogi. Niewykluczone, że jakiś nieostrożny wędrowiec, nie zdając sobie sprawy z niebezpieczeństwa najzwyczajniej zapragnął zobaczyć co kryje się po drugiej stronie grani, skrytej za śnieżną zaporą... Niestety wszechwładna natura nie zawsze lituje się nad nieznającymi jej praw. I tym razem góry z obojętnością patrzyły na kolejną tragedię, gdy nieświadomy niczego, mały człowiek, stracił grunt pod nogami i wraz z masami świeżo nawianego białego puchu runął w dół. Przyduszony impetem lawiny mógł ostatkiem ledwo tlących się myśli uciec ku nie mającej końca wiecznej wędrówce...
Spojrzeliśmy w dół zbocza. Powyrywane z korzeniami krzewy kosówki były niemym świadkiem oderwania się śnieżnego nawisu.
Nie rozmyślając zanadto, zbiegaliśmy w dół ku wyraźnie zarysowanej bezimiennej przełęczy. Grzbiet oraz wierzchołek Małego Krywania to ginęły w strzępach mgieł przynoszonych przez wiatr wiejący z dna Doliny Białej (Belianska Dolina), to jaśniały w promieniach słońca. W końcu jednak zasłona obłoków rozdarła się na dobre, i stało się jasne, że przez kilka godzin nie musimy obawiać się pogodowych rewelacji.
Zapewne tej zimy – drewniane belki tworzące krzyż wyglądały na świeże – na grani Małego Krywania utworzyły się śnieżne nawisy. Być może gęsta mgła ograniczała widoczność do ledwo kilku kroków. Być może w śnieżnej zawiei grupa zabłąkanych turystów nie potrafiła odnaleźć właściwej drogi. Niewykluczone, że jakiś nieostrożny wędrowiec, nie zdając sobie sprawy z niebezpieczeństwa najzwyczajniej zapragnął zobaczyć co kryje się po drugiej stronie grani, skrytej za śnieżną zaporą... Niestety wszechwładna natura nie zawsze lituje się nad nieznającymi jej praw. I tym razem góry z obojętnością patrzyły na kolejną tragedię, gdy nieświadomy niczego, mały człowiek, stracił grunt pod nogami i wraz z masami świeżo nawianego białego puchu runął w dół. Przyduszony impetem lawiny mógł ostatkiem ledwo tlących się myśli uciec ku nie mającej końca wiecznej wędrówce...
Spojrzeliśmy w dół zbocza. Powyrywane z korzeniami krzewy kosówki były niemym świadkiem oderwania się śnieżnego nawisu.
Nie rozmyślając zanadto, zbiegaliśmy w dół ku wyraźnie zarysowanej bezimiennej przełęczy. Grzbiet oraz wierzchołek Małego Krywania to ginęły w strzępach mgieł przynoszonych przez wiatr wiejący z dna Doliny Białej (Belianska Dolina), to jaśniały w promieniach słońca. W końcu jednak zasłona obłoków rozdarła się na dobre, i stało się jasne, że przez kilka godzin nie musimy obawiać się pogodowych rewelacji.
Na odcinku między wspomnianą przełęczą, a siodłem Bublen, znajduje się źródło. Żaden wędrowiec nie przejdzie obojętnie obok takiego miejsca, toteż i my zarządziliśmy jakże konieczny postój. Zaspokoiliśmy pierwsze pragnienie, a potem doprowadziliśmy do przyzwoitości swoje oblicza, dłonie oraz zmysł smaku. Tomek, pakując się, zapomniał co prawda, że pomiędzy szczoteczką do zębów a pastą istnieje dość trwały związek, jednak nie przeszkodziło mu to w stylu niezbyt co prawda eleganckim, ale równie skutecznym, doprowadzić uzębienie do należytej czystości. Patryk musiał wysłuchać nauki Michała, że do mycia zębów lepiej nadaje się cieplejsza woda z butelki. A jeśli już o butelkach mowa, to najważniejszym zadaniem było właśnie nabranie odpowiedniego zapasu wody, by swoimi cudownymi właściwościami mogła nas ożywiać przez dalsze kilka godzin marszu. Jako że następnego źródła mogliśmy się spodziewać dopiero na przełęczy Medziholie, niesiony przez każdego z nas ciężar wzrósł o co najmniej 3 kg.
Przy rozłożonej mapie analizowaliśmy naszą dzisiejszą trasę. Czekające nas 300 metrów podejścia na najwyższy szczyt Małej Fatry było niczym w porównaniu z dalszymi trudnościami. Jakieś 300 metrów sumy podejść z Snilovskeho sedla na Południowy Groń, 400 na Stoh, 400 na Velky Rozsutec... Plan był naprawdę wyśrubowany, toteż powstała myśl, by obóz założyć jednak na Medziholiu – zwłaszcza że spędzając poprzednią noc na Priehybie, dołożyliśmy sobie bez mała dwie godziny marszu. Trudno jednak było przewidzieć, co się w ciągu najbliższych kilku godzin przydarzy, zatem za pierwszy punkt docelowy uznaliśmy Wielki Krywań.
Przy rozłożonej mapie analizowaliśmy naszą dzisiejszą trasę. Czekające nas 300 metrów podejścia na najwyższy szczyt Małej Fatry było niczym w porównaniu z dalszymi trudnościami. Jakieś 300 metrów sumy podejść z Snilovskeho sedla na Południowy Groń, 400 na Stoh, 400 na Velky Rozsutec... Plan był naprawdę wyśrubowany, toteż powstała myśl, by obóz założyć jednak na Medziholiu – zwłaszcza że spędzając poprzednią noc na Priehybie, dołożyliśmy sobie bez mała dwie godziny marszu. Trudno jednak było przewidzieć, co się w ciągu najbliższych kilku godzin przydarzy, zatem za pierwszy punkt docelowy uznaliśmy Wielki Krywań.
W krótkim czasie dotarliśmy na sedlo Bublen. Tutaj poprzedniego dnia rodzice Michała zostawili nam 2 butelki wody. Przystąpiliśmy do poszukiwań. Synowska czujność zawiodła – pośród splątanych gałęzi kosówki wodę wypatrzył Patryk. Z dumą zaprezentował zdobycz. Tomek zaś westchnął głęboko i rzekł:
– Ech... Co mi to za wędrówka. Grupy wspierające przynoszące wodę... To już nie jest styl alpejski.
Jako że uprzednio nabraliśmy wystarczającą ilość wody, nie skąpiliśmy sobie błękitnego płynu. Na widok wyciągających swoje butelki towarzyszy, Michał oznajmił:
– Pijcie tą, to jest mineralna...
– Co tam – nasza jest chłodniejsza – zauważył Tomek.
– Ta też jest chłodna – Patryk podtrzymał chwilowo stronę Michała.
– Żywiec to nie woda – orzekł na zakończenie Paweł.
Michał jednak nie poddał się.
– Nie rozumiem o co wam chodzi. Woda mineralna jest bardzo dobra. Ma większą zawartość minerałów – dowodził, zerkając na etykietę.
– Ile tam tego jest? 200 z groszami? – dopytywał się Tomek.
– 232 mg/l.
– To rzeczywiście mineralna, ani chybi – kpił Tomek. – Bo z tego co pamiętam, to mineralne zaczynają się od 500 mg/l...
– No to źródlana – sprecyzował Michał.
– A jakże. My też pijemy źródlaną.
– Ja tam wolę mineralną – Ćmok uciął ostatecznie dyskusję.
Nie marudząc ani na wodę, ani na styl, rozpoczęliśmy atak, którego łupem miał paść najwyższy punkt naszego wypadu. Szlak gubił się wśród licznych ścieżyn wydeptanych przez turystów. Kosówka praktycznie znikła. Wokół nas ścieliły się tylko trawy, które po zimowym spoczynku nie zdążyły jeszcze nabrać barw. Paweł wyrwał do przodu, tak że z największym trudem dotrzymywaliśmy mu kroku. Mniej więcej w połowie podejścia zatrzymał się nagle i wymownym gestem nakazał ciszę. Zbliżaliśmy się cichaczem do miejsca, któremu z uwagą się przypatrywał.
– Ech... Co mi to za wędrówka. Grupy wspierające przynoszące wodę... To już nie jest styl alpejski.
Jako że uprzednio nabraliśmy wystarczającą ilość wody, nie skąpiliśmy sobie błękitnego płynu. Na widok wyciągających swoje butelki towarzyszy, Michał oznajmił:
– Pijcie tą, to jest mineralna...
– Co tam – nasza jest chłodniejsza – zauważył Tomek.
– Ta też jest chłodna – Patryk podtrzymał chwilowo stronę Michała.
– Żywiec to nie woda – orzekł na zakończenie Paweł.
Michał jednak nie poddał się.
– Nie rozumiem o co wam chodzi. Woda mineralna jest bardzo dobra. Ma większą zawartość minerałów – dowodził, zerkając na etykietę.
– Ile tam tego jest? 200 z groszami? – dopytywał się Tomek.
– 232 mg/l.
– To rzeczywiście mineralna, ani chybi – kpił Tomek. – Bo z tego co pamiętam, to mineralne zaczynają się od 500 mg/l...
– No to źródlana – sprecyzował Michał.
– A jakże. My też pijemy źródlaną.
– Ja tam wolę mineralną – Ćmok uciął ostatecznie dyskusję.
Nie marudząc ani na wodę, ani na styl, rozpoczęliśmy atak, którego łupem miał paść najwyższy punkt naszego wypadu. Szlak gubił się wśród licznych ścieżyn wydeptanych przez turystów. Kosówka praktycznie znikła. Wokół nas ścieliły się tylko trawy, które po zimowym spoczynku nie zdążyły jeszcze nabrać barw. Paweł wyrwał do przodu, tak że z największym trudem dotrzymywaliśmy mu kroku. Mniej więcej w połowie podejścia zatrzymał się nagle i wymownym gestem nakazał ciszę. Zbliżaliśmy się cichaczem do miejsca, któremu z uwagą się przypatrywał.
– Co żeś wypatrzył? – zagadnął Tomek, którego spostrzegawczość może zdałaby egzamin, gdyby w trawie skryło się stado słoni, ale w przypadku mniejszych stworzeń każdorazowo zawodziła.
Paweł nadal ze spokojem przyglądał się trawie i cicho odrzekł:
– Żmija.
Patryk poszukał sobie miejsca, skąd mógł dostrzec gada, a Tomek wychylał szyję w tę i we w tę, nic jednak nie zobaczywszy. Wreszcie po chwili dotarł do nas Michał, rzucając uwagę:
– Nie okrążajcie jej tak...
Jako że nikt z nas nie pomyślał o polowaniu z nagonką, nawet Paweł, który kilka razy wspominał, iż rad byłby zdobyć kilka funtów mięsa, najlepiej niedźwiedziego, ruszyliśmy w dalszą drogę, nie przeszkadzając zygzakowatemu stworzeniu wygrzewać się na słońcu. Wkrótce stanęliśmy na wierzchołku o ciekawie brzmiącej nazwie – Pekelnik. Było to doskonałe miejsce do zdjęcia z Wielkim Krywaniem w tle. Michał nie namyślając się wiele cyknął jedną fotografię. Aby sam mógł zostać uwieczniony, zmienił go Tomek. Temu jednak nie w smak była nieodpowiednio ustawiona tabliczka z nazwą szczytu, więc odwrócił ją tak, by dało się przeczytać to co Klub Slovenskych Turistov raczył na niej wypisać. Po schowaniu aparatu, przywrócił tabliczkę do pierwotnego położenia, jak dobre wychowania nakazuje, i ruszył w ślad za towarzyszami ku najwyższemu wierzchołkowi Małej Fatry.
Paweł nadal ze spokojem przyglądał się trawie i cicho odrzekł:
– Żmija.
Patryk poszukał sobie miejsca, skąd mógł dostrzec gada, a Tomek wychylał szyję w tę i we w tę, nic jednak nie zobaczywszy. Wreszcie po chwili dotarł do nas Michał, rzucając uwagę:
– Nie okrążajcie jej tak...
Jako że nikt z nas nie pomyślał o polowaniu z nagonką, nawet Paweł, który kilka razy wspominał, iż rad byłby zdobyć kilka funtów mięsa, najlepiej niedźwiedziego, ruszyliśmy w dalszą drogę, nie przeszkadzając zygzakowatemu stworzeniu wygrzewać się na słońcu. Wkrótce stanęliśmy na wierzchołku o ciekawie brzmiącej nazwie – Pekelnik. Było to doskonałe miejsce do zdjęcia z Wielkim Krywaniem w tle. Michał nie namyślając się wiele cyknął jedną fotografię. Aby sam mógł zostać uwieczniony, zmienił go Tomek. Temu jednak nie w smak była nieodpowiednio ustawiona tabliczka z nazwą szczytu, więc odwrócił ją tak, by dało się przeczytać to co Klub Slovenskych Turistov raczył na niej wypisać. Po schowaniu aparatu, przywrócił tabliczkę do pierwotnego położenia, jak dobre wychowania nakazuje, i ruszył w ślad za towarzyszami ku najwyższemu wierzchołkowi Małej Fatry.
Minął kwadrans z okładem, i już oto siedzieliśmy na szczycie Wielkiego Krywania. Patrząc w kierunku wschodnim, mogliśmy zawczasu przebiec wzrokiem naszą dzisiejszą trasę. Tuż pod nami rozłożyła się płaska równia Snilovskeho sedla, dostępnego od Doliny Vratna kolejką linową oraz szlakiem, którego teraz co prawda nie widzieliśmy, ale mapa dawała wymierny jego obraz. Za rozległą przełęczą grzbiet wznosił się ku wierzchołkowi Chleba, ściętemu od południa trawersującą jego zbocza ścieżką, prowadzącą do Chaty pod Chlebom. Ze wspomnianego szczytu grań zwraca się ku północy, by obniżyć się znacznie w Południowym Groniu. Ten śle w dotychczasowym kierunku boczne odgałęzienie – Groń – natomiast główny grzbiet kieruje się ponownie na wschód. Nad przełęczą pod Stohem dumnie góruje wybitna trawiasta kopuła, opadająca z drugiej strony na sedlo Medziholie. Za tą przełęczą wznosi ku niebiosom swe charakterystyczne przepastne ściany Wielki Rozsutec, by ostatecznie dozwolić swojemu małemu imiennikowi zamknąć główny grzbiet Małej Fatry.
Zachodni horyzont przesłaniała masywna sylwetka Małego Krywania. W szarzyźnie gubiła się nieodległa Wielka Fatra oraz dalsze Niżne Tatry i Góry Choczańskie. Po północnej stronie wzrok przykuwała głęboka Stara Dolina, której wylot stanowi imponująca skalna brama Tiesňavy.
Zachodni horyzont przesłaniała masywna sylwetka Małego Krywania. W szarzyźnie gubiła się nieodległa Wielka Fatra oraz dalsze Niżne Tatry i Góry Choczańskie. Po północnej stronie wzrok przykuwała głęboka Stara Dolina, której wylot stanowi imponująca skalna brama Tiesňavy.
Również tym razem Paweł nie pozwolił się nikomu wyprzedzić i w roli gospodarza witał kolejno Patryka, Michała i Tomka. Nastał czas południowego posiłku. Chlebem oraz kabanosami dzielił Patryk, Michał zaś zaproponował nam skosztowanie pasztetu z "Biedronki". Przewidujący Tomek odżegnał się od tej propozycji, a Paweł, zazwyczaj mało grymaśny, dostrzegł podobieństwo tegoż specjału do hamburgerów z McDonalda. Całości szwedzkiego stołu dopełnił Tomkowy dżem... Właściciel przecierał oczy ze zdumienia widząc jak grubą warstwą Paweł z Patrykiem smarowali pieczywo.
– Biada! Wy takie coś chcecie jeść?
– Jest mało słodki – zauważył Patryk.
Paweł potwierdził tę ocenę.
– No cóż, macie rację – przyznał Tomek, próbując jeszcze się usprawiedliwiać – ale specjalnie wziąłem taki, bo nie robi się z niego woda. Z Łowicza niewiele byśmy mieli...
– Oj tam, z Łowicza – oburzył się Paweł. – Mogliście powiedzieć, to bym wziął jakiś słoik od babci.
– W Tatry koniecznie trzeba będzie wziąć – zapalił się Patryk.
Tomek jednak nie podzielał tego entuzjazmu.
– Wiecie już, że jestem wybredny, toteż wezmę swój, a wy swój.
– Nie ma tak łatwo – oburzył się Patryk – zmusimy cię do jedzenia.
– Nie ma mowy. Na sam widok tych kawałków owoców... Brr...
– Będziesz musiał zjeść. Z resztą kosztowałeś kiedyś?
– Jeszcze miałbym kosztować? – zniesmaczył się Tomek.
– Jak ja to lubię, gdy ludzie mówią że czegoś nie lubią, a nigdy tego nie jedli! – rozprawiał dalej Patryk.
– Gdyby jeszcze te owoce były... no...
– Przecież w Łowiczach też masz kawałki owoców – zaśmiał się Paweł.
– Ale to nie jest to samo – włączył się do rozmowy Michał, stając po stronie Tomka, który odrzekł.
– Właśnie, w tym rzecz.
– One się różnią – Ćmok snuł dalsze porównania.
– No i kolejny raz, Michale, zgadzamy się.
Po zawiązaniu tego sojuszu, Patrykowi i Pawłowi nie pozostało nic innego, jak westchnąć głęboko nad brakiem dobrego smaku prezentowanym przez towarzyszy.
– Biada! Wy takie coś chcecie jeść?
– Jest mało słodki – zauważył Patryk.
Paweł potwierdził tę ocenę.
– No cóż, macie rację – przyznał Tomek, próbując jeszcze się usprawiedliwiać – ale specjalnie wziąłem taki, bo nie robi się z niego woda. Z Łowicza niewiele byśmy mieli...
– Oj tam, z Łowicza – oburzył się Paweł. – Mogliście powiedzieć, to bym wziął jakiś słoik od babci.
– W Tatry koniecznie trzeba będzie wziąć – zapalił się Patryk.
Tomek jednak nie podzielał tego entuzjazmu.
– Wiecie już, że jestem wybredny, toteż wezmę swój, a wy swój.
– Nie ma tak łatwo – oburzył się Patryk – zmusimy cię do jedzenia.
– Nie ma mowy. Na sam widok tych kawałków owoców... Brr...
– Będziesz musiał zjeść. Z resztą kosztowałeś kiedyś?
– Jeszcze miałbym kosztować? – zniesmaczył się Tomek.
– Jak ja to lubię, gdy ludzie mówią że czegoś nie lubią, a nigdy tego nie jedli! – rozprawiał dalej Patryk.
– Gdyby jeszcze te owoce były... no...
– Przecież w Łowiczach też masz kawałki owoców – zaśmiał się Paweł.
– Ale to nie jest to samo – włączył się do rozmowy Michał, stając po stronie Tomka, który odrzekł.
– Właśnie, w tym rzecz.
– One się różnią – Ćmok snuł dalsze porównania.
– No i kolejny raz, Michale, zgadzamy się.
Po zawiązaniu tego sojuszu, Patrykowi i Pawłowi nie pozostało nic innego, jak westchnąć głęboko nad brakiem dobrego smaku prezentowanym przez towarzyszy.
Zaiste, dziwny to fakt, ale nasz pobyt na Wielkim Krywaniu upłynął pod znakiem słodkości. W przeciwieństwie do pasztetu, prawdziwą furorę zrobiły Michałowe krówki, oczywiście z "Biedronki". Z lubością zajadaliśmy się tymi wybornymi słodyczami, czytając wypisane na papierkach mądrości.
W międzyczasie na szczyt dotarła kilkunastoosobowa grupa Słowaków. Jakim sposobem znaleźli się tak wysoko, trudno wyrokować. Zapewne kolejką, choć dwa dni później mieliśmy się dowiedzieć, że (podobno) lanovka nie funkcjonuje. Mniejsza o to. Towarzystwo uczyniło niemałe zamieszanie. Obnosili się ze spożywaniem pianek oraz jakiegoś czekoladowego kremu... Aby uwieńczyć swój wyczyn poprosili nas o pamiątkowe zdjęcie. Aparat ujął w dłoń – a jakże – Paweł. Stanął na jednym ze szczytowych głazów i wycelował obiektyw w kierunku Małego Krywania, na tle którego ekipa się ustawiła. Ujęcie najwyraźniej jednak nie do końca mu się spodobało, więc rzekł:
– Moment, nie stąd...
W kilkunastu oczach można było dopatrzyć się oznak całkowitego niezrozumienia. Rozładowania napiętej atmosfery podjął się Tomek, bez zastanowienia rzucając:
–To je blbec!
Nikt z nas się nie spodziewał, że to zdanie przyniesie taki efekt. Słowacy wybuchnęli gromkim śmiechem, a Paweł, mógł z powodzeniem dokończyć swego dzieła. W nagrodę otrzymał – a jakże – piankę polana Nutellą. Po niedługim czasie nasze miłe towarzystwo rozpoczęło odwrót. My natomiast pozostaliśmy na szczycie. Paweł zapytał się Tomka:
– Co Ty im wtedy powiedziałeś?
– Żeś jest „zatraceny blcec”. Dokładnie: „to je blbec”.
– Wiesz w ogóle co to znaczy? – dociekał Michał, z wyraźnie pochmurną miną.
– Dokładnie to nie, ale pewnie „głupiec”.
– No... W każdym razie to jest bardzo chamskie słowo. Jest tylko jedno gorsze: pitomec.
– Cóż, w takim razie muszę przeprosić. Ale mam nadzieję, że do nieprzyzwoitych wyrażeń nie należy.
– Blbec? Nie. Ale pitomec to już tak.
– W ogóle nie pomyślałem, że tak łatwo można strzelić gafę...
– A tam. W koleżeńskim gronie, to nic się nie stało – podtrzymywał na duchu Patryk.
– Tak czy siak, brzmiało wybornie – rozpogodził się Tomek.
– Ale gdybyś powiedział tak do Słowaka, to byłaby to ciężka obelga – pouczał Michał.
– Nie powiem, od kogo tyle razy słyszałem „zatraceny blbec” – zaśmiał się Tomek, na dobre odzyskawszy humor.
Słońce również wyjrzało zza chmur i w momencie zrobiło się cieplej. Czas było ruszyć dalej, w czym utwierdziły nas cukierkowe mądrości: komu w drogę, temu Krówki!
W międzyczasie na szczyt dotarła kilkunastoosobowa grupa Słowaków. Jakim sposobem znaleźli się tak wysoko, trudno wyrokować. Zapewne kolejką, choć dwa dni później mieliśmy się dowiedzieć, że (podobno) lanovka nie funkcjonuje. Mniejsza o to. Towarzystwo uczyniło niemałe zamieszanie. Obnosili się ze spożywaniem pianek oraz jakiegoś czekoladowego kremu... Aby uwieńczyć swój wyczyn poprosili nas o pamiątkowe zdjęcie. Aparat ujął w dłoń – a jakże – Paweł. Stanął na jednym ze szczytowych głazów i wycelował obiektyw w kierunku Małego Krywania, na tle którego ekipa się ustawiła. Ujęcie najwyraźniej jednak nie do końca mu się spodobało, więc rzekł:
– Moment, nie stąd...
W kilkunastu oczach można było dopatrzyć się oznak całkowitego niezrozumienia. Rozładowania napiętej atmosfery podjął się Tomek, bez zastanowienia rzucając:
–To je blbec!
Nikt z nas się nie spodziewał, że to zdanie przyniesie taki efekt. Słowacy wybuchnęli gromkim śmiechem, a Paweł, mógł z powodzeniem dokończyć swego dzieła. W nagrodę otrzymał – a jakże – piankę polana Nutellą. Po niedługim czasie nasze miłe towarzystwo rozpoczęło odwrót. My natomiast pozostaliśmy na szczycie. Paweł zapytał się Tomka:
– Co Ty im wtedy powiedziałeś?
– Żeś jest „zatraceny blcec”. Dokładnie: „to je blbec”.
– Wiesz w ogóle co to znaczy? – dociekał Michał, z wyraźnie pochmurną miną.
– Dokładnie to nie, ale pewnie „głupiec”.
– No... W każdym razie to jest bardzo chamskie słowo. Jest tylko jedno gorsze: pitomec.
– Cóż, w takim razie muszę przeprosić. Ale mam nadzieję, że do nieprzyzwoitych wyrażeń nie należy.
– Blbec? Nie. Ale pitomec to już tak.
– W ogóle nie pomyślałem, że tak łatwo można strzelić gafę...
– A tam. W koleżeńskim gronie, to nic się nie stało – podtrzymywał na duchu Patryk.
– Tak czy siak, brzmiało wybornie – rozpogodził się Tomek.
– Ale gdybyś powiedział tak do Słowaka, to byłaby to ciężka obelga – pouczał Michał.
– Nie powiem, od kogo tyle razy słyszałem „zatraceny blbec” – zaśmiał się Tomek, na dobre odzyskawszy humor.
Słońce również wyjrzało zza chmur i w momencie zrobiło się cieplej. Czas było ruszyć dalej, w czym utwierdziły nas cukierkowe mądrości: komu w drogę, temu Krówki!
My jednak myśleliśmy przede wszystkim o następnych celach, które wyżej dokładnie zostały omówione. Trawiastym zboczem Wielkiego Krywania obniżyliśmy się na Snilovske sedlo. Z tego miejsca najwyższy szczyt Małej Fatry nie robił większego wrażenia. Po króciutkim popasie na ławkach, przekroczywszy granicę rezerwatu, debatując czy ochrona V stopnia jest na Słowacji najwyższa, rozpoczęliśmy podejście na Chleb. Po raz kolejny Hałwa mocnym tempem rwał do przodu. Tomek z Patrykiem dotrzymywali mu kroku, ale Michał uznał, że nie ma potrzeby ścigać się z wyliczonymi na tabliczkach czasami. Zresztą i jemu przejście poszczególnych odcinków zajmowało mniej, niż przewidywali twórcy szlaków.
Znów zrzucenie plecaków i spojrzenie dokoła.
– Szlak wchodzi na tą kopkę, czy ją omija? – pytał się Tomek Patryka.
– Chyba omija.
W twarzy Pawła odbiło się rozczarowanie. Nie rozpaczał jednak długo, lecz w mgnieniu oka zbiegł z głównej kulminacji, i po chwili widzieliśmy go na obrywającym się stromo ku dolinie niższym szczycie.
– Pruje dziad do przodu jak szalony!
– Może mu potrzeba adrenaliny!? – komentował Patryk.
– Hm... adrenaliny? – powątpiewał Tomek, dając wyraz swojej niechęci do podobnych słów. – Krzyknę mu że otwieram daktyle, i migiem wróci.
Jak powiedział, tak uczynił. Najpierw wyjął skrzętnie ochranianą torebkę, po czym poczęstował jej zawartością obu Michałów. Następnie unosząc ją nieznacznie, krzyknął ku wychylającemu się w dół urwiska Pawłowi:
– Datle sušene!
Ten jednak albo nie usłyszał, albo zanadto zajęty był obserwacją powietrza pod stopami. Dlatego Patryk ryknął co sił w głosie:
– Daktyle. Szybko, bo zaraz nie będzie!
Reakcja nie była natychmiastowa, ale rzeczywiście, po niecałych 3 minutach byliśmy znów wszyscy w komplecie. Daktyle niebawem zniknęły, za to na niebie przybywało szarych kłębów chmur. Tomka nie trzeba było motywować, by niezwłocznie przygotował się na deszcz, ochraniając plecak podwójną warstwą pokrowca. Paweł, spojrzawszy na zwieszające się z chmur ponad Wielkim Krywaniem szare wstęgi, orzekł że musi tam padać, i że nas zapewne również pokropi. Patryk także zabezpieczył plecak przed deszczem. Michał natomiast, ze stoickim spokojem przyglądał się sytuacji.
– Na 95 procent nie będzie padało – ocenił.
– Może i masz rację, ale te chmury nie wyglądają ciekawie – niepokoił się Tomek.
– Nic z tego nie będzie. Zresztą jak od dołu zwisają takie strzępy, to wiem, że nie będzie deszczu. One tylko przewijają się przez grzbiet.
Znów zrzucenie plecaków i spojrzenie dokoła.
– Szlak wchodzi na tą kopkę, czy ją omija? – pytał się Tomek Patryka.
– Chyba omija.
W twarzy Pawła odbiło się rozczarowanie. Nie rozpaczał jednak długo, lecz w mgnieniu oka zbiegł z głównej kulminacji, i po chwili widzieliśmy go na obrywającym się stromo ku dolinie niższym szczycie.
– Pruje dziad do przodu jak szalony!
– Może mu potrzeba adrenaliny!? – komentował Patryk.
– Hm... adrenaliny? – powątpiewał Tomek, dając wyraz swojej niechęci do podobnych słów. – Krzyknę mu że otwieram daktyle, i migiem wróci.
Jak powiedział, tak uczynił. Najpierw wyjął skrzętnie ochranianą torebkę, po czym poczęstował jej zawartością obu Michałów. Następnie unosząc ją nieznacznie, krzyknął ku wychylającemu się w dół urwiska Pawłowi:
– Datle sušene!
Ten jednak albo nie usłyszał, albo zanadto zajęty był obserwacją powietrza pod stopami. Dlatego Patryk ryknął co sił w głosie:
– Daktyle. Szybko, bo zaraz nie będzie!
Reakcja nie była natychmiastowa, ale rzeczywiście, po niecałych 3 minutach byliśmy znów wszyscy w komplecie. Daktyle niebawem zniknęły, za to na niebie przybywało szarych kłębów chmur. Tomka nie trzeba było motywować, by niezwłocznie przygotował się na deszcz, ochraniając plecak podwójną warstwą pokrowca. Paweł, spojrzawszy na zwieszające się z chmur ponad Wielkim Krywaniem szare wstęgi, orzekł że musi tam padać, i że nas zapewne również pokropi. Patryk także zabezpieczył plecak przed deszczem. Michał natomiast, ze stoickim spokojem przyglądał się sytuacji.
– Na 95 procent nie będzie padało – ocenił.
– Może i masz rację, ale te chmury nie wyglądają ciekawie – niepokoił się Tomek.
– Nic z tego nie będzie. Zresztą jak od dołu zwisają takie strzępy, to wiem, że nie będzie deszczu. One tylko przewijają się przez grzbiet.
Nie zwlekając ruszyliśmy w dalszą drogę. Szlak wiódł raz nieznacznie wznosząc się w górę, raz łagodnie opadając w dół. Już po kilku minutach miało się okazać, że Michałowy spokój był uzasadniony. Niebo przybrało znacznie mniej groźne odcienie, za to obficie dzieliło się z nami słonecznymi promieniami. Zatrzymaliśmy się na jednym z wyniesień grani. Na pierwszym planie rysowała się nieregularna bryła Chleba, dalej wznosił się Wielki Krywań, zamykający widok w kierunku zachodnim. Po drugiej stronie przyciągała wzrok strzelista piramida wznosząca sie wysoko ponad pobliskie niepozorne pagórki.
– Czyżby to był Wielki Chocz – dziwił się Tomek. – Wydawało mi się, że jest o wiele dalej!
– On jest blisko! – potwierdził Michał. – Bardziej mnie interesują jednak Niżne Tatry... – zamyślił się na chwilę – tam musiałby być Chopok i Dziumbir...
Wszyscy poza Michałem ledwie tylko orientowaliśmy się w topografii tego pasma, dlatego nie mogliśmy przyjść mu z pomocą. Natomiast uwagę każdego z nas przykuwało górne piętro Šutowskiej Doliny.
– Czyżby to był Wielki Chocz – dziwił się Tomek. – Wydawało mi się, że jest o wiele dalej!
– On jest blisko! – potwierdził Michał. – Bardziej mnie interesują jednak Niżne Tatry... – zamyślił się na chwilę – tam musiałby być Chopok i Dziumbir...
Wszyscy poza Michałem ledwie tylko orientowaliśmy się w topografii tego pasma, dlatego nie mogliśmy przyjść mu z pomocą. Natomiast uwagę każdego z nas przykuwało górne piętro Šutowskiej Doliny.
Czekało nas teraz najdłuższe na odcinku Chleb – Południowy Groń podejście na jedno z wyniesień grzbietu. Tym razem Tomek, idący zwykle na tyłach, zmienił miejsce i wysforował się naprzód.
Patryk z Pawłem nie zagrzali długo miejsca na jednej z kulminacji Stien i skierowali się ku Południowemu Groniowi, by wreszcie znaleźć się na przełęczy pod Stohem. Michał i Tomek chwilę jeszcze zamarudzili. I tutaj wycieczka miała przyjąć nieprzewidziany obrót. Michał zaczął:
– Wiesz co, przemyślałem sobie wszystko i jednak jutro pojadę do Polski. Biodro cały czas mnie boli, i jeszcze coś mnie ukąsiło...
– No szkoda wielka... Ostatecznie już postanowiłeś?
– Tak. Niestety, brak kondycji. Nie jeździłem w ogóle na rowerze.
– To od kiedy to Ci dokucza?
– Od rana. Idźcie sobie na Stoha, a ja przejdę dołem na Medziholie. To, co najbardziej chciałem przejść, już przeszliśmy. Ten fragment grzbietu od Suchego po Bublen zawsze był nie po drodze. A tak, to wszędzie byłem.
– Hm... No niby nie powinniśmy Cię zostawiać. Ale kto jak kto, Ty sobie poradzisz. Czyli zaczekasz na nas w wiacie na przełęczy?
– Wiata? Tam chyba jej nie ma, bo z tego co pamiętam jest na Medzirozsutcu.
– Wiesz co, 5 lat minęło, więc mogę się mylić, ale jestem prawie pewien, że przed podejściem na Rozsutca zatrzymaliśmy się na przełęczy i była tam wiata... No, ale mniejsza o to... Ale na Medzirozsutce dołem mógłbyś zajść?
– Spokojnie. Ale myślałem, żeby rozbić się wcześniej, na Medziholiu.
– Hm... Też nie miałbym nic przeciw temu. Tylko widzisz, Ci mają jak na razie niespożyte siły. A jak ktoś widzi pierwszy raz z bliska Rozsutca, to nie tak łatwo odpuści. Ja już tam byłem, więc – dziś przynajmniej – specjalnie mnie nie ciągnie. Ale Patryka i Hałwę na pewno.
– Zawsze możecie wejść i zejść z powrotem na Medziholie...
– No tak, tylko wiesz jak to jest... Poza tym jutro lepiej będzie nam startować z Medzirozsutca. Ale co tam! Wszystko się okaże na Stohu, te 400 metrów podejścia wszystko zweryfikuje.
– Ale nie mów im na razie, że jadę, dobrze?
– Jasne. Nie ma sprawy, zresztą zobaczymy... Można na przykład ominąć Stoh i iść potem tylko na Rozsutec... Ale to już ustalimy razem.
W czasie takiej rozmowy, zdążyli już ruszyć za Patrykiem i Pawłem ku Południowemu Groniowi. Miejsce górskich tematów na jakiś czas zajęły rozważania o słowackich surowcach, elektrowniach, hutach...
Patryk z Pawłem nie zagrzali długo miejsca na jednej z kulminacji Stien i skierowali się ku Południowemu Groniowi, by wreszcie znaleźć się na przełęczy pod Stohem. Michał i Tomek chwilę jeszcze zamarudzili. I tutaj wycieczka miała przyjąć nieprzewidziany obrót. Michał zaczął:
– Wiesz co, przemyślałem sobie wszystko i jednak jutro pojadę do Polski. Biodro cały czas mnie boli, i jeszcze coś mnie ukąsiło...
– No szkoda wielka... Ostatecznie już postanowiłeś?
– Tak. Niestety, brak kondycji. Nie jeździłem w ogóle na rowerze.
– To od kiedy to Ci dokucza?
– Od rana. Idźcie sobie na Stoha, a ja przejdę dołem na Medziholie. To, co najbardziej chciałem przejść, już przeszliśmy. Ten fragment grzbietu od Suchego po Bublen zawsze był nie po drodze. A tak, to wszędzie byłem.
– Hm... No niby nie powinniśmy Cię zostawiać. Ale kto jak kto, Ty sobie poradzisz. Czyli zaczekasz na nas w wiacie na przełęczy?
– Wiata? Tam chyba jej nie ma, bo z tego co pamiętam jest na Medzirozsutcu.
– Wiesz co, 5 lat minęło, więc mogę się mylić, ale jestem prawie pewien, że przed podejściem na Rozsutca zatrzymaliśmy się na przełęczy i była tam wiata... No, ale mniejsza o to... Ale na Medzirozsutce dołem mógłbyś zajść?
– Spokojnie. Ale myślałem, żeby rozbić się wcześniej, na Medziholiu.
– Hm... Też nie miałbym nic przeciw temu. Tylko widzisz, Ci mają jak na razie niespożyte siły. A jak ktoś widzi pierwszy raz z bliska Rozsutca, to nie tak łatwo odpuści. Ja już tam byłem, więc – dziś przynajmniej – specjalnie mnie nie ciągnie. Ale Patryka i Hałwę na pewno.
– Zawsze możecie wejść i zejść z powrotem na Medziholie...
– No tak, tylko wiesz jak to jest... Poza tym jutro lepiej będzie nam startować z Medzirozsutca. Ale co tam! Wszystko się okaże na Stohu, te 400 metrów podejścia wszystko zweryfikuje.
– Ale nie mów im na razie, że jadę, dobrze?
– Jasne. Nie ma sprawy, zresztą zobaczymy... Można na przykład ominąć Stoh i iść potem tylko na Rozsutec... Ale to już ustalimy razem.
W czasie takiej rozmowy, zdążyli już ruszyć za Patrykiem i Pawłem ku Południowemu Groniowi. Miejsce górskich tematów na jakiś czas zajęły rozważania o słowackich surowcach, elektrowniach, hutach...
Patryk schodził cały czas na przełęcz, a Paweł zaczekał na straż tylną na ostatnim przed przełęczą szczycie. Ku wschodowi, do Chaty na Groni opadała stroma nartostrada.
Tomek natomiast spoglądał ku Wielkiemu Krywaniowi i zakosom zielonego szlaku, wiodącego z doliny na Snilovske sedlo.
– Widziałeś to podejście na Krywań – zagadnął przyglądającego się szczytom odpoczywającego Pawła.
– Taaak. Wesołe, nie ma co!
– Nie – zaoponował Michał, wskazując na żółty szlak opadający w dół wzdłuż nartostrady – tu to dopiero jest wesoło. Idzie się i idzie, i idzie, i idzie!
Paweł, widząc Patryka znikającego w lesie, ruszył czym prędzej za nim, z nadzieją że uda mu się go dogonić. Pozostała dwójka znów niespiesznie kroczyła w dół, dyskutując o podejściu do gór, różnorakich preferencjach, że ten woli to, a tamten co innego...
Takim sposobem, każdy swoim tempem, dotarliśmy wreszcie na Przełęcz pod Stohem... W zaistniałej sytuacji konieczna była narada. Stanęło na tym, że Michał, jak zapowiedział, przejdzie na Medziholie, a pozostała trójka zaatakuje Stoha.
Z nieba znów zaczął lać się żar i gdzieś na południowym wschodzie rozrastało się kłębowisko chmur. Mieliśmy jednak ograniczony widok, więc można było tylko z mizernym skutkiem i bez poważnych podstaw prorokować:
– Z tego może być burza – rozpoczął Michał.
– Oj, tam! – Paweł ani myślał się zgodzić.
– Ale pamiętajcie, że burza zawsze idzie przeciwnie do kierunku wiatru .
– No nic, niewiele tu widać więc zobaczymy. Jeśli będzie to zbierało się tak długo jak wczoraj, to spokojnie zdążymy wejść i zejść ze Stoha – włączył się Tomek.
– Wiatr wieje tam, na pewno do nas nie przyjdzie – pewnym głosem zawyrokował Paweł.
– No nic, znów jednak bardziej zgadzam się z Michałem – zaśmiał się Tomek.
– Nie rozumiem.
– No wiesz: pójdzie tam, albo tam...
Zakończyliśmy jednak swary, gdyż należało przede wszystkim nabrać sił przed długim podejściem. W niedługim czasie zniknęły 3 tabliczki czekolady. Jeszcze chwila odpoczynku i można było pomyśleć o dalszym marszu.
Jedno z ostatnich zdać należało do... krówki.
– „Zadzwoń, ktoś czeka na twój telefon” – przeczytał Michał. I dodał: – to jest bardzo mądra krówka.
Tomek natomiast spoglądał ku Wielkiemu Krywaniowi i zakosom zielonego szlaku, wiodącego z doliny na Snilovske sedlo.
– Widziałeś to podejście na Krywań – zagadnął przyglądającego się szczytom odpoczywającego Pawła.
– Taaak. Wesołe, nie ma co!
– Nie – zaoponował Michał, wskazując na żółty szlak opadający w dół wzdłuż nartostrady – tu to dopiero jest wesoło. Idzie się i idzie, i idzie, i idzie!
Paweł, widząc Patryka znikającego w lesie, ruszył czym prędzej za nim, z nadzieją że uda mu się go dogonić. Pozostała dwójka znów niespiesznie kroczyła w dół, dyskutując o podejściu do gór, różnorakich preferencjach, że ten woli to, a tamten co innego...
Takim sposobem, każdy swoim tempem, dotarliśmy wreszcie na Przełęcz pod Stohem... W zaistniałej sytuacji konieczna była narada. Stanęło na tym, że Michał, jak zapowiedział, przejdzie na Medziholie, a pozostała trójka zaatakuje Stoha.
Z nieba znów zaczął lać się żar i gdzieś na południowym wschodzie rozrastało się kłębowisko chmur. Mieliśmy jednak ograniczony widok, więc można było tylko z mizernym skutkiem i bez poważnych podstaw prorokować:
– Z tego może być burza – rozpoczął Michał.
– Oj, tam! – Paweł ani myślał się zgodzić.
– Ale pamiętajcie, że burza zawsze idzie przeciwnie do kierunku wiatru .
– No nic, niewiele tu widać więc zobaczymy. Jeśli będzie to zbierało się tak długo jak wczoraj, to spokojnie zdążymy wejść i zejść ze Stoha – włączył się Tomek.
– Wiatr wieje tam, na pewno do nas nie przyjdzie – pewnym głosem zawyrokował Paweł.
– No nic, znów jednak bardziej zgadzam się z Michałem – zaśmiał się Tomek.
– Nie rozumiem.
– No wiesz: pójdzie tam, albo tam...
Zakończyliśmy jednak swary, gdyż należało przede wszystkim nabrać sił przed długim podejściem. W niedługim czasie zniknęły 3 tabliczki czekolady. Jeszcze chwila odpoczynku i można było pomyśleć o dalszym marszu.
Jedno z ostatnich zdać należało do... krówki.
– „Zadzwoń, ktoś czeka na twój telefon” – przeczytał Michał. I dodał: – to jest bardzo mądra krówka.
Nadszedł czas rozstania się z Michałem. Żwawym krokiem ruszyliśmy ku górze. Stromizna szybko wzrastała, jednak tempo marszu cały czas mieliśmy równe i mocne. W kilka minut doszliśmy do rozstaju. W lewo odbijał żółty szlak trawersujący zbocze Stoha. Tędy miał pójść na Medziholie Michał. My natomiast rwaliśmy do góry. Pot lał się obficie, choć rozgrzani samym podejściem nie odczuwaliśmy szczególnie dotkliwie upału. Kto mógł sięgnąć w marszu po butelkę z wodą, ten mógł choć trochę się orzeźwić. Krok za krokiem zyskiwaliśmy wysokość. Wychodząc z rzadkiego lasu wiedzieliśmy, że mamy za sobą mniej więcej połowę... Tu padły jedyne słowa podczas podejścia.
– Robimy chwilę przerwy? – Patryk, idący jako drugi, zapytał kroczącego tuż za nim Tomka.
– Ja nie muszę. Wolę się nie zatrzymywać.
I znów monotonne kroczenie wzwyż w milczeniu. Grzbiet nieznacznie skręcał w prawą stronę. Tyczki pozwalały rozeznać ile jeszcze drogi przed nami. W 32 minuty od przełęczy, teren położył się. Znów ujrzeliśmy przed sobą południowy horyzont. A więc to podejście, które budziło tyle obaw już się skończyło! Mogliśmy pogratulować sobie wcale niezgorszego stylu.
Niska trawa aż zachęcała, by niezwłocznie klapnąć na niej i rozprostować kończyny.
Pierwsze pytanie skierował Paweł do Patryka:
– Ile?
– 25 minut od rozdroża – wyjaśnił tamten, w lot pojmując o co chodzi.
Tomek pokręcił głową z niedowierzaniem, choć sam osiągnął identyczny czas.
– No, to teraz mogę się wam przyznać, że moją ambicją jest skrócenie przejścia każdego szlaku o połowę. No, prawie się udało. – wyznał Paweł.
– Cóż... Wybacz, ale nie rozumiem takiej ambicji... – Tomek przyjął postawę chodzącej wątpliwości.
– Dlaczego? – zdziwił się Patryk. – Widzisz w tym coś złego?
– Niby nie, ale... Dobra nasza. Dajmy temu pokój.
Tak… Siedzieć na miękkiej trawie, wokół widoki na górską krainę… Czegóż więcej chcieć! Na północnym wschodzie dumnie prezentował się Wielki Rozsudec. Czy jeszcze i tam dziś zagościmy? To postanowiliśmy rozstrzygnąć w dole, na przełęczy Medziholie. Tymczasem poza wesołą rozmową krążyła między Tomkiem i Patrykiem apteczka, a konkretnie plastry – tak na wszelki wypadek. Potem jeszcze wspólne zdjęcie, i już myśleliśmy tylko o tym by dołączyć do Michała.
– Robimy chwilę przerwy? – Patryk, idący jako drugi, zapytał kroczącego tuż za nim Tomka.
– Ja nie muszę. Wolę się nie zatrzymywać.
I znów monotonne kroczenie wzwyż w milczeniu. Grzbiet nieznacznie skręcał w prawą stronę. Tyczki pozwalały rozeznać ile jeszcze drogi przed nami. W 32 minuty od przełęczy, teren położył się. Znów ujrzeliśmy przed sobą południowy horyzont. A więc to podejście, które budziło tyle obaw już się skończyło! Mogliśmy pogratulować sobie wcale niezgorszego stylu.
Niska trawa aż zachęcała, by niezwłocznie klapnąć na niej i rozprostować kończyny.
Pierwsze pytanie skierował Paweł do Patryka:
– Ile?
– 25 minut od rozdroża – wyjaśnił tamten, w lot pojmując o co chodzi.
Tomek pokręcił głową z niedowierzaniem, choć sam osiągnął identyczny czas.
– No, to teraz mogę się wam przyznać, że moją ambicją jest skrócenie przejścia każdego szlaku o połowę. No, prawie się udało. – wyznał Paweł.
– Cóż... Wybacz, ale nie rozumiem takiej ambicji... – Tomek przyjął postawę chodzącej wątpliwości.
– Dlaczego? – zdziwił się Patryk. – Widzisz w tym coś złego?
– Niby nie, ale... Dobra nasza. Dajmy temu pokój.
Tak… Siedzieć na miękkiej trawie, wokół widoki na górską krainę… Czegóż więcej chcieć! Na północnym wschodzie dumnie prezentował się Wielki Rozsudec. Czy jeszcze i tam dziś zagościmy? To postanowiliśmy rozstrzygnąć w dole, na przełęczy Medziholie. Tymczasem poza wesołą rozmową krążyła między Tomkiem i Patrykiem apteczka, a konkretnie plastry – tak na wszelki wypadek. Potem jeszcze wspólne zdjęcie, i już myśleliśmy tylko o tym by dołączyć do Michała.
Zejście ze Stoha było... No właśnie, zdania są podzielone. Tomek nie narzekał i zbiegał chyżo w dół, Paweł zwyczajowo wyrwał do przodu, ale tym razem dał się przegonić. Patryk, jak zapowiedział, nie zamierzał brać udziału w wyścigu i spokojnym krokiem obniżał się ku Medziholiu, by tam powiedzieć nam w końcu, że gorszego zejścia nie potrafi sobie przypomnieć.
Michał powitał Tomka, częstując jedną z ostatnich krówek. Zaraz też zagadnął:
– Czego to miałeś mi nie mówić? – a widząc jego pytający wzrok, dodał – wszystko słyszałem. Przez ten las głos z góry doskonale się niesie.
Tomek przełknął ślinę i wymyślił na poczekaniu jakieś tłumaczenie, gdyż w istocie, zbiegając w dół, obiecał nie napomknąć ani słowem o czasie wejścia na szczyt.
– Nie możemy zrobić tego Patrykowi, by nie widział miny Michała – rzucił Paweł oddalającemu się koledze.
Ćmok, czy to z premedytacją, czy przypadkowo, zagadnął:
– Ile szliście na szczyt?
– Nie wiem, nie patrzyłem na zegarek – kręcił Tomek, licząc na to, że Michał nie będzie się więcej dopytywał.
Po chwili na przełęczy zjawił się Paweł i klapnął na trawie, uznawszy najwyraźniej, iż ławeczki w wiacie nie są wystarczająco wygodne.
Niedługo czekaliśmy na Patryka:
– To jest najgorsze zejście jakim kiedykolwiek szedłem! Długo czekaliście na mnie? Pewnie jakieś pół godziny.
– Skąd. Niecałe 10 minut – odpowiedział Tomek.
– Ile szliście na Stoha – ponowił pytanie Michał.
– Z rozstaju 25 minut – odrzekł Paweł.
– Nieźle – skwitował Ćmok, kiwając ze zrozumieniem głową.
– A z przełęczy 32 minuty – dopowiedział Tomek.
– Tak, 32 – potwierdził Patryk z naciskiem.
– Skończcie już z tym 32.
– Co, masz śmiałość profanować świętą liczbę.
– To już jest naprawdę głupie.
Po tej małej sprzeczce, Paweł zaytał się Michała o wodę, a ten zaprowadził go do źródła. W tym czasie pod wiatą toczyła się kolejna debata.
Michał powitał Tomka, częstując jedną z ostatnich krówek. Zaraz też zagadnął:
– Czego to miałeś mi nie mówić? – a widząc jego pytający wzrok, dodał – wszystko słyszałem. Przez ten las głos z góry doskonale się niesie.
Tomek przełknął ślinę i wymyślił na poczekaniu jakieś tłumaczenie, gdyż w istocie, zbiegając w dół, obiecał nie napomknąć ani słowem o czasie wejścia na szczyt.
– Nie możemy zrobić tego Patrykowi, by nie widział miny Michała – rzucił Paweł oddalającemu się koledze.
Ćmok, czy to z premedytacją, czy przypadkowo, zagadnął:
– Ile szliście na szczyt?
– Nie wiem, nie patrzyłem na zegarek – kręcił Tomek, licząc na to, że Michał nie będzie się więcej dopytywał.
Po chwili na przełęczy zjawił się Paweł i klapnął na trawie, uznawszy najwyraźniej, iż ławeczki w wiacie nie są wystarczająco wygodne.
Niedługo czekaliśmy na Patryka:
– To jest najgorsze zejście jakim kiedykolwiek szedłem! Długo czekaliście na mnie? Pewnie jakieś pół godziny.
– Skąd. Niecałe 10 minut – odpowiedział Tomek.
– Ile szliście na Stoha – ponowił pytanie Michał.
– Z rozstaju 25 minut – odrzekł Paweł.
– Nieźle – skwitował Ćmok, kiwając ze zrozumieniem głową.
– A z przełęczy 32 minuty – dopowiedział Tomek.
– Tak, 32 – potwierdził Patryk z naciskiem.
– Skończcie już z tym 32.
– Co, masz śmiałość profanować świętą liczbę.
– To już jest naprawdę głupie.
Po tej małej sprzeczce, Paweł zaytał się Michała o wodę, a ten zaprowadził go do źródła. W tym czasie pod wiatą toczyła się kolejna debata.
– To zejście to nic! – zaczął Tomek. – Z Rozsutca na Medzirozsutce, to dopiero jest taniec. Tam w zasadzie przed pięcioma laty nauczyłem się schodzić. Dało popalić, nie ma co.
– Nie wyobrażam sobie gorszego zejścia – Patryk ciągle myślami obniżał się ze Stoha na Medziholie. – Nogi mi drżą i mięśnie zaczynają boleć...
– Hm... Coś mi się wydaje, że Hałwa nie odpuści dziś Rozsutca. Nawet jestem tego pewien. Chętnie bym sobie darował, zwłaszcza że za dwa dni będziemy znów tutaj, ale że jeszcze trochę sił zostało, trudno. Tylko to zejście potem. Ach!
– Też bym poszedł, ale po prostu na tym zejściu nogi mi odmówiły posłuszeństwa.
– Ale na Medzirozsutce dasz radę zajść?
– Jasne. Ile tam jest podejścia?
– Hm... Niecałe 100 metrów.
– To spokojnie.
– I jeszcze jak Michał twierdzi, na szlaku są wspaniałe, nasze zapachy?
– Co?
– Ty nie wiedzieć, co być nasz wspaniały zapach? Czosnek niedźwiedzi!
– Ach! To w takim razie Ty z Hałwą w górę, a ja z Michałem na Medzirozsutce?
– Na tym chyba się skończy. Bo mam nadzieję, że nie zachce mu się jeszcze wyskoczyć na zachód słońca, albo wrócić już dziś do Polski.
Nieobecność Michała i Pawła przedłużała się. Ale było zrozumiałe, że po wielogodzinnym marszu nabranie ożywczego płynu oraz odświeżenie się jakże miłym chłodem musi być należycie celebrowane. Michał wrócił jeszcze na chwilę do kwestii noclegu, proponując przełęcz, na której właśnie znajdowaliśmy się. Wybór argumentował m. in. znakomitym dostępem do wody. Wspominał o jakiejś cysternie... Ale jako że w perspektywie następnego dnia zdecydowanie lepszym punktem startowym były Medzirozsutce, tam ostatecznie postanowiliśmy przenocować. Teraz zaś najważniejszym było dostarczyć energii skromnym posiłkiem i możliwie najlepiej zregenerować siły.
Punktualnie o 18 Tomek i Paweł ruszyli w górę ku szczytowi Wielkiego Rozsutca. Ścieżka pięła się najpierw wśród lasu, w którym Tomek, uprzedzony przez Michała podczas zejścia z Południowego Gronia, poszukiwał pewnej jakże miłej rośliny. Ujrzawszy pierwsze charakterystyczne liście, co kilka chwil robił głęboki wdech. Niestety bezskutecznie. A jako, że Paweł też co jakiś czas nienaturalnie pociągał nosem, samozwańczy botanik zagadnął:
– Czujesz coś?
– Nie – padła równie lakoniczna odpowiedź.
– Nie wyobrażam sobie gorszego zejścia – Patryk ciągle myślami obniżał się ze Stoha na Medziholie. – Nogi mi drżą i mięśnie zaczynają boleć...
– Hm... Coś mi się wydaje, że Hałwa nie odpuści dziś Rozsutca. Nawet jestem tego pewien. Chętnie bym sobie darował, zwłaszcza że za dwa dni będziemy znów tutaj, ale że jeszcze trochę sił zostało, trudno. Tylko to zejście potem. Ach!
– Też bym poszedł, ale po prostu na tym zejściu nogi mi odmówiły posłuszeństwa.
– Ale na Medzirozsutce dasz radę zajść?
– Jasne. Ile tam jest podejścia?
– Hm... Niecałe 100 metrów.
– To spokojnie.
– I jeszcze jak Michał twierdzi, na szlaku są wspaniałe, nasze zapachy?
– Co?
– Ty nie wiedzieć, co być nasz wspaniały zapach? Czosnek niedźwiedzi!
– Ach! To w takim razie Ty z Hałwą w górę, a ja z Michałem na Medzirozsutce?
– Na tym chyba się skończy. Bo mam nadzieję, że nie zachce mu się jeszcze wyskoczyć na zachód słońca, albo wrócić już dziś do Polski.
Nieobecność Michała i Pawła przedłużała się. Ale było zrozumiałe, że po wielogodzinnym marszu nabranie ożywczego płynu oraz odświeżenie się jakże miłym chłodem musi być należycie celebrowane. Michał wrócił jeszcze na chwilę do kwestii noclegu, proponując przełęcz, na której właśnie znajdowaliśmy się. Wybór argumentował m. in. znakomitym dostępem do wody. Wspominał o jakiejś cysternie... Ale jako że w perspektywie następnego dnia zdecydowanie lepszym punktem startowym były Medzirozsutce, tam ostatecznie postanowiliśmy przenocować. Teraz zaś najważniejszym było dostarczyć energii skromnym posiłkiem i możliwie najlepiej zregenerować siły.
Punktualnie o 18 Tomek i Paweł ruszyli w górę ku szczytowi Wielkiego Rozsutca. Ścieżka pięła się najpierw wśród lasu, w którym Tomek, uprzedzony przez Michała podczas zejścia z Południowego Gronia, poszukiwał pewnej jakże miłej rośliny. Ujrzawszy pierwsze charakterystyczne liście, co kilka chwil robił głęboki wdech. Niestety bezskutecznie. A jako, że Paweł też co jakiś czas nienaturalnie pociągał nosem, samozwańczy botanik zagadnął:
– Czujesz coś?
– Nie – padła równie lakoniczna odpowiedź.
Las zrzedniał i weszliśmy w piętro kosodrzewiny. Krusząca się pod stopami ścieżyna stromo wiodła do góry. W niektórych miejscach stąpaliśmy po żelaznych drabinkach. Podobnie jak na poprzednim podejściu zatrzymywaliśmy się jedynie w celu ugaszenia pragnienia, które dokuczało mimo późnej już przecież pory. Wtedy można też było na spokojnie zerknąć na poszerzający się z każdym metrem widok. Również słów padało tyle tylko, co było konieczne. Tomek, przypominając sobie swoje poprzednie wejście na Rozsutec, orzekł:
– Za moment powinny być pierwsze łańcuchy.
Rzeczywiście, nie minęły dwie minuty, gdy doszliśmy do ubezpieczeń. Skała była co prawda dobrze urzeźbiona, ale asekuracyjnie, z racji dźwiganego niemałego ciężaru, korzystaliśmy z ich pomocy. Nie sposób było oczywiście utrzymać poprzedniego tempa, ale jak na dystans i przewyższenie, które mieliśmy już w nogach, szliśmy nad wyraz żwawo. W pewnym miejscu Paweł utknął na moment, obdzierając się nieco na chropowatych krawędziach wąskiego kominka.
– Lepiej będzie obejść to bokiem – poinstruował kolegę przymierzającego się do pokonania trudności.
Ten nie pogardził radą, i po chwili znaleźliśmy się znów w łatwiejszym terenie.
Paweł spojrzał w lewo ku górze, gdzie górowała uwieńczona krzyżem kopuła i gwizdnął z cicha.
– No to wiemy gdzie iść. Jeszcze jakieś 100 metrów – ocenił Tomek podejście.
Wcześniej jednak musieliśmy znów wejść w skałę. Szlak przewinął się na lewą stronę grzędy, której przeciwną stroną do tej pory podchodziliśmy. W końcu ujrzeliśmy szlakowskaz. Do szczytu pozostał krótki fragment, według tabliczki 5 minut.
Jeszcze tylko kilka metrów wspinaczki i ostatnie kroki wnoszącą się ku wierzchołkowi ścieżyną. Szczyt osiągnięty!
– Za moment powinny być pierwsze łańcuchy.
Rzeczywiście, nie minęły dwie minuty, gdy doszliśmy do ubezpieczeń. Skała była co prawda dobrze urzeźbiona, ale asekuracyjnie, z racji dźwiganego niemałego ciężaru, korzystaliśmy z ich pomocy. Nie sposób było oczywiście utrzymać poprzedniego tempa, ale jak na dystans i przewyższenie, które mieliśmy już w nogach, szliśmy nad wyraz żwawo. W pewnym miejscu Paweł utknął na moment, obdzierając się nieco na chropowatych krawędziach wąskiego kominka.
– Lepiej będzie obejść to bokiem – poinstruował kolegę przymierzającego się do pokonania trudności.
Ten nie pogardził radą, i po chwili znaleźliśmy się znów w łatwiejszym terenie.
Paweł spojrzał w lewo ku górze, gdzie górowała uwieńczona krzyżem kopuła i gwizdnął z cicha.
– No to wiemy gdzie iść. Jeszcze jakieś 100 metrów – ocenił Tomek podejście.
Wcześniej jednak musieliśmy znów wejść w skałę. Szlak przewinął się na lewą stronę grzędy, której przeciwną stroną do tej pory podchodziliśmy. W końcu ujrzeliśmy szlakowskaz. Do szczytu pozostał krótki fragment, według tabliczki 5 minut.
Jeszcze tylko kilka metrów wspinaczki i ostatnie kroki wnoszącą się ku wierzchołkowi ścieżyną. Szczyt osiągnięty!
Dzień miał się powoli ku końcowi, jednak teraz już nie było potrzeby nigdzie się spieszyć. Wszak do przełęczy Medzirozsutce mieliśmy tylko godzinę zejścia. Toteż zrzuciliśmy plecaki i zasiedliśmy na skalistym wierzchołku, wpatrzeni w drogę którą dziś pokonaliśmy. Na lewo od krzyża mieliśmy smukłą sylwetkę Małego Krywania, a potem wszystkie po kolei wierzchołki, przez które wiódł nasz dzisiejszy szlak. W blaskach zachodzącego słońca droga ta jawiła się jeszcze piękniejszą. Ale tyle jeszcze innych cudów dokoła! Nie przeszkadzało nam wcale, że wilgotne, rozgrzane powietrze nie dawało nadziei na dostrzeżenie gdzieś na wschodzie Tatr. Ale tym ciekawiej przedstawiała się głęboka dolina Wagu, strzelista piramida Wielkiego Chocza i bardziej nam znane pasma Worka Raczańskiego. Zachodzące słońce oświetliło całe morze falistych gór i wzgórz na zachodzie. Zapewne kryły się gdzieś tam Jaworniki, może wystawała skądś Łysa Góra, i inne czeskie pasma, których jednak z braku wiedzy nie mogliśmy nazwać właściwym imieniem.
Gdy nasyciliśmy pierwszy głód – zarówno widoków, jak i zupełnie naturalny, bo wynikający z niemałego wysiłku całego dnia – z ciekawością zajrzeliśmy do skrzynki, w której mogliśmy spodziewać się księgi szczytowej. I rzeczywiście. W środku znajdował się zapisany od deski do deski zeszyt. Przeglądając stronę za stroną nie myśleliśmy o upływającym czasie. Tu można było przeczytać o jesiennym akompaniamencie jelenich ryków (choć nadmiernie rozbudzona fantazja autorów wpisu wspomniała też coś o żubrach), tam o uświetnieniu początku nowego roku wejściem na „najpiękniejszy szczyt Małej Fatry”, wreszcie zrywać boki ze śmiechu na widok dziecięcych dzieł sztuki przedstawiających pełną niebezpieczeństw drogę na niedostępny, groźny skalisty wierzchołek. Tym sposobem momentalnie minęły nam całe 3 kwadranse. Zbliżała się godzina 20, a zatem chcąc nie chcąc trzeba było zmusić się do jeszcze jednego małego wysiłku i ruszyć za znakami czerwonymi ku czekającym na nas Michałom.
Zejście z Wielkiego Rozsudca zgodnie zaliczamy do najmniej wdzięcznych. Tomek wspominał nieraz, że właśnie ono dało mu taki wycisk, że nauczył się schodzić, gdy wcześniej zbieganie w dół było dlań najgorszą męczarnią. Ostrzeżony tym Paweł najwyraźniej nie chciał zwiększać ani o metr koniecznej utraty wysokości i gdy tylko szlak chciał wprowadzić na jedno ze skalistych żeber opadających ze szczytowej grani, zaproponował obejście tego wypiętrzenia wyraźną i wyglądającą zachęcająco ścieżką… Jednakże jak to często bywa, i tym razem pierwsze wrażenie było błędne. Po 2 minutach na drodze stanęły nam splątane korzenie kosówki, potem zarośla weszły na szlak, że trzeba się było przez nie już najzwyczajniej przedzierać. Raz wilgotne korzenie, a raz usypujące się spod nóg luźne podłoże – nie takie miało być to obejście. Po krótkiej walce dopięliśmy jednak swego i ponownie wróciliśmy na szlak, niezłomnie postanawiając, że na drugi raz nie damy się wywieść w pole… No, w kosodrzewinę w zasadzie.
Mimo że co chwila widzieliśmy czerwone znaki, ścieżka nieustannie wymagała wytężonej uwagi. Raz po raz: stopnie z kosówkowych korzeni, a najczęściej luźne kamienie nie dające butom wystarczającej przyczepności. Takie zejście nie nastrajało do rozmowy, jednak milczenie byłoby jeszcze gorsze, więc po chwili snuliśmy już rozważania wielkiej wagi.
– Hm… – zaczął Tomek – na tym szlaku Pan Nyka miałby pole do popisu. Ileż mamy tu przykładów erozji turystycznej.
Bredziliśmy coś o kamieniach wygładzonych przez setki turystów obutych japonki (Nipponis vulgaris), tudzież sandałki (Sandalis omnis). Potem spróbowaliśmy przeliczyć, jaką masę materiału skalnego mogą przenieść w dół stoku zwolennicy obuwia z wibramem (vibramus perfectuum). Ale jako że niewiele wynikało z tych dociekań, pozostało zakończyć je stwierdzeniem, że to wszystko niewiele znaczy wobec faktu, że za dwa dni będzie schodził tędy Patryk. A skutki tego nie sposób było przewidzieć. W najgorszym razie Park Narodowy będzie musiał przeboleć potłuczenia całego Rozsutca…
Pan Nyka, cepry, erozja turystyczna,– wszystko to musiało skończyć się… a jakże, w Tatrach! A więc po raz wtóry przywołaliśmy co ciekawsze wspomnienia i z większą lub mniejszą śmiałością snuliśmy plany – tak na najbliższą wrześniową wędrówkę i późniejsze ambitniejsze cele…
A jako że w górach w człowiek postrzega o wiele ostrzej i jakby bardziej całościowo, i nasza rozmowa przyjęła ogólniejszą tematykę. Górskie początki, wycieczki z rodzicami – te pierwsze i późniejsze… A metrów ubywało, już od dawna towarzyszył nam las, a rosnąca stromizna wskazywała, że przełęcz blisko. W końcu nad Medzirozsutce napłynęło wołanie:
– Patryk, Michał, szykujcie gorącą herbatę, bo chyba sobie na nią zasłużyliśmy.
I rzeczywiście w odpowiedzi zabrzmiał głos Ćmoka.
– Ha, ha. Bardzo śmieszne.
Ale herbata była przyrządzona. I smakowała wybornie!
Zapadający zmrok oraz towarzyszący mu chłód późnego wieczoru kazał zająć się jeszcze rozbiciem drugiego namiotu. Praca niewiele rozgrzewała, więc gdy tylko skromne domostwo było gotowe do zamieszkania, zasiedliśmy po raz wtóry w wiacie, by przyrządzić to gorącą zupkę, to kolejną porcję herbaty. Kto odczuwał głód, zagryzał te specjały chlebem z pasztetem, tudzież innymi mięsnymi przetworami. Ale zimno ciągle dokuczało.
Któż z nas pomyślałby wcześniej, że ten drugi wieczór będzie naszym ostatnim wspólnym na tej wyprawie. Ale nie było odwrotu. Michał nie zmienił postanowienia i zdecydował się wracać. Okazało się jednak że Paweł zabrał ze sobą kilka kropel lekarstwa na nostalgię, które było niemniej dobroczynne na nieustępujący chłód. Osuszyliśmy migiem małą butelczynę trunku, który Tomek zaliczył do gatunku „rum” zaznaczając jednak że żadnym sposobem nie może się równać z jamajką…
Aby najlepiej wykorzystać kilka chwil rozgrzania, pozbieraliśmy pozostałości po kolacji i zaszyliśmy się w namiotach, których wnętrze dawało tak zbawienne schronienie przed przykrymi powiewami górskiego wiatru.
I tym sposobem dobiegał końca dzień, który przyniósł nam radość wielogodzinnej wędrówki grzbietem gór, do których tak często wzdychaliśmy, widząc gdzieś z naszych Beskidów postrzępioną bryłę Wielkiego Rozsudca. Przez płótno namiotów umówiliśmy się co do jutrzejszych planów. Potem na moment zajrzeliśmy do przygotowanych przed wycieczką śpiewników. Jednak tych kilka fałszywych nut, mącących ciszę nocy, zabrzmiało tak nienaturalnie, że zamilkliśmy. Wkrótce ogarnął nas przywracający siły i pozytywnie nastawiający do dalszej wędrówki, głęboki sen.
Gdy nasyciliśmy pierwszy głód – zarówno widoków, jak i zupełnie naturalny, bo wynikający z niemałego wysiłku całego dnia – z ciekawością zajrzeliśmy do skrzynki, w której mogliśmy spodziewać się księgi szczytowej. I rzeczywiście. W środku znajdował się zapisany od deski do deski zeszyt. Przeglądając stronę za stroną nie myśleliśmy o upływającym czasie. Tu można było przeczytać o jesiennym akompaniamencie jelenich ryków (choć nadmiernie rozbudzona fantazja autorów wpisu wspomniała też coś o żubrach), tam o uświetnieniu początku nowego roku wejściem na „najpiękniejszy szczyt Małej Fatry”, wreszcie zrywać boki ze śmiechu na widok dziecięcych dzieł sztuki przedstawiających pełną niebezpieczeństw drogę na niedostępny, groźny skalisty wierzchołek. Tym sposobem momentalnie minęły nam całe 3 kwadranse. Zbliżała się godzina 20, a zatem chcąc nie chcąc trzeba było zmusić się do jeszcze jednego małego wysiłku i ruszyć za znakami czerwonymi ku czekającym na nas Michałom.
Zejście z Wielkiego Rozsudca zgodnie zaliczamy do najmniej wdzięcznych. Tomek wspominał nieraz, że właśnie ono dało mu taki wycisk, że nauczył się schodzić, gdy wcześniej zbieganie w dół było dlań najgorszą męczarnią. Ostrzeżony tym Paweł najwyraźniej nie chciał zwiększać ani o metr koniecznej utraty wysokości i gdy tylko szlak chciał wprowadzić na jedno ze skalistych żeber opadających ze szczytowej grani, zaproponował obejście tego wypiętrzenia wyraźną i wyglądającą zachęcająco ścieżką… Jednakże jak to często bywa, i tym razem pierwsze wrażenie było błędne. Po 2 minutach na drodze stanęły nam splątane korzenie kosówki, potem zarośla weszły na szlak, że trzeba się było przez nie już najzwyczajniej przedzierać. Raz wilgotne korzenie, a raz usypujące się spod nóg luźne podłoże – nie takie miało być to obejście. Po krótkiej walce dopięliśmy jednak swego i ponownie wróciliśmy na szlak, niezłomnie postanawiając, że na drugi raz nie damy się wywieść w pole… No, w kosodrzewinę w zasadzie.
Mimo że co chwila widzieliśmy czerwone znaki, ścieżka nieustannie wymagała wytężonej uwagi. Raz po raz: stopnie z kosówkowych korzeni, a najczęściej luźne kamienie nie dające butom wystarczającej przyczepności. Takie zejście nie nastrajało do rozmowy, jednak milczenie byłoby jeszcze gorsze, więc po chwili snuliśmy już rozważania wielkiej wagi.
– Hm… – zaczął Tomek – na tym szlaku Pan Nyka miałby pole do popisu. Ileż mamy tu przykładów erozji turystycznej.
Bredziliśmy coś o kamieniach wygładzonych przez setki turystów obutych japonki (Nipponis vulgaris), tudzież sandałki (Sandalis omnis). Potem spróbowaliśmy przeliczyć, jaką masę materiału skalnego mogą przenieść w dół stoku zwolennicy obuwia z wibramem (vibramus perfectuum). Ale jako że niewiele wynikało z tych dociekań, pozostało zakończyć je stwierdzeniem, że to wszystko niewiele znaczy wobec faktu, że za dwa dni będzie schodził tędy Patryk. A skutki tego nie sposób było przewidzieć. W najgorszym razie Park Narodowy będzie musiał przeboleć potłuczenia całego Rozsutca…
Pan Nyka, cepry, erozja turystyczna,– wszystko to musiało skończyć się… a jakże, w Tatrach! A więc po raz wtóry przywołaliśmy co ciekawsze wspomnienia i z większą lub mniejszą śmiałością snuliśmy plany – tak na najbliższą wrześniową wędrówkę i późniejsze ambitniejsze cele…
A jako że w górach w człowiek postrzega o wiele ostrzej i jakby bardziej całościowo, i nasza rozmowa przyjęła ogólniejszą tematykę. Górskie początki, wycieczki z rodzicami – te pierwsze i późniejsze… A metrów ubywało, już od dawna towarzyszył nam las, a rosnąca stromizna wskazywała, że przełęcz blisko. W końcu nad Medzirozsutce napłynęło wołanie:
– Patryk, Michał, szykujcie gorącą herbatę, bo chyba sobie na nią zasłużyliśmy.
I rzeczywiście w odpowiedzi zabrzmiał głos Ćmoka.
– Ha, ha. Bardzo śmieszne.
Ale herbata była przyrządzona. I smakowała wybornie!
Zapadający zmrok oraz towarzyszący mu chłód późnego wieczoru kazał zająć się jeszcze rozbiciem drugiego namiotu. Praca niewiele rozgrzewała, więc gdy tylko skromne domostwo było gotowe do zamieszkania, zasiedliśmy po raz wtóry w wiacie, by przyrządzić to gorącą zupkę, to kolejną porcję herbaty. Kto odczuwał głód, zagryzał te specjały chlebem z pasztetem, tudzież innymi mięsnymi przetworami. Ale zimno ciągle dokuczało.
Któż z nas pomyślałby wcześniej, że ten drugi wieczór będzie naszym ostatnim wspólnym na tej wyprawie. Ale nie było odwrotu. Michał nie zmienił postanowienia i zdecydował się wracać. Okazało się jednak że Paweł zabrał ze sobą kilka kropel lekarstwa na nostalgię, które było niemniej dobroczynne na nieustępujący chłód. Osuszyliśmy migiem małą butelczynę trunku, który Tomek zaliczył do gatunku „rum” zaznaczając jednak że żadnym sposobem nie może się równać z jamajką…
Aby najlepiej wykorzystać kilka chwil rozgrzania, pozbieraliśmy pozostałości po kolacji i zaszyliśmy się w namiotach, których wnętrze dawało tak zbawienne schronienie przed przykrymi powiewami górskiego wiatru.
I tym sposobem dobiegał końca dzień, który przyniósł nam radość wielogodzinnej wędrówki grzbietem gór, do których tak często wzdychaliśmy, widząc gdzieś z naszych Beskidów postrzępioną bryłę Wielkiego Rozsudca. Przez płótno namiotów umówiliśmy się co do jutrzejszych planów. Potem na moment zajrzeliśmy do przygotowanych przed wycieczką śpiewników. Jednak tych kilka fałszywych nut, mącących ciszę nocy, zabrzmiało tak nienaturalnie, że zamilkliśmy. Wkrótce ogarnął nas przywracający siły i pozytywnie nastawiający do dalszej wędrówki, głęboki sen.