I znów na Krawcowym Wierchu! Każdy z nas miał już okazję nocować w tym szczególnym miejscu i wyniósł stąd ciekawe wspomnienia. Czy i tym razem miało być podobnie?
A zatem przenieśmy się o półtora roku wstecz.
Ostatnie dni sierpnia A.D. 2009. Wycieczka, na której Tomek miał zaproponować Pawłowi i Michałowi wędrówkę przez Beskid Mały, Makowski i Wyspowy, jak to sam określił – przyczynek do głównego szlaku beskidzkiego. Z planów tych ostatecznie wyrosła wyprawa opisana pod tytułem „W poszukiwaniu tchnienia gór”. Ale nie o tym miała być mowa.
Pierwszego dnia owa trójca wędrowała sobie w nieziemskim upale ze Zwardonia przez Wielką Raczę na Przegibek. Tutaj był pierwszy nocleg. Następny był przewidziany właśnie na Krawcowym Wierchu.
W międzyczasie wiele rzeczy się zmieniło. Po pierwsze – pogoda. Nad ranem przeszedł przez Polskę chłodny front, który sprowadził burzę i obfite opady. O ile grzmieć przestało około 9:00, niedługo po wyruszeniu Michała, Tomka i Pawła ze schroniska, o tyle padać nie przestawało przez najbliższe kilka godzin. Wędrowcy popaśli trochę na Rycerzowej, ale do Krawcowego Wierchu była jeszcze długa droga... Zatem ruszyli szlakiem granicznym.
Najpierw musieli zmierzyć się z niezliczonymi kałużami, a później ze stromymi podejściami na Świtkową i Oszusa. Deszcz tak rozmiękczył szlak, że wiele wysiłku wymagało, by nie robić jednego kroku w przód, a dwóch do tyłu. Wreszcie największe wyzwanie – zejście z Oszusa. Błotnista drożyna była tak śliska, że koniecznością stało się wejście do lasu. Niestety, w pewnym momencie nie sposób było dalej podążać po prawej stronie drogi, toteż zachowując najwyższą ostrożność, przetrawersowali niebezpieczny błotnisty pas, i odetchnęli z ulgą gdy teren wreszcie się wypłaszczył.
Niestety, podczas zejścia Paweł uczynił nieszczęśliwy krok, który w niedługim czasie dał o sobie znać. Biedaczyna musiał jeszcze 10 km deptać z naciągniętym ścięgnem Achillesa.
Gdy strudzeni i przemoczeni wędrowcy znaleźli się na przełęczy Glinka, nie mogli odmówić sobie postoju, na który z racji padającego ciągle deszczu, nie było dotąd okazji. Zebrawszy ostatek sił poczęli wspinać się ku bacówce. Aby nie poczynić ani jednego zbędnego kroku, postanowili zejść ze szlaku w las i tym sposobem skrócić sobie dystans do schroniska. Przez las... Hm... raczej przez mokradło, gdyż ostatni odcinek wiódł przez podmokłą łąkę. Trudno. A już się cieszyli, że wilgotność względna wnętrza butów spadła poniżej 100%.
Już z dala było słychać schroniskowy gwar. Gdy weszli do jadalni, uderzył w uszy z podwójną mocą. Akordy gitary, piskliwe dźwięki harmonijki, śpiew płynący z kilkunastu gardeł...
Miejsc w pokojach już nie było, gdyż rozbawione towarzystwo zarezerwowało sobie wcześniej miejsca. Pozostała podłoga, na co z radością przystali. Ale z sali odezwał się głos:
– Nie myślcie, że zaśniecie! Będziemy się bawić do białego rana.
Ów herold pociągnął z kufla głęboki łyk piwa i równocześnie zabrzmiała kolejna piosenka.
Jak powinno wyglądać prawdziwe schronisko? Bardziej tak jak wyżej opisano, czy raczej ma to być oaza ciszy i spokoju. To trudno rozstrzygnąć. W każdym razie Paweł, co było zrozumiałe przy jego kontuzji, wymościł sobie miejsce i wszedł do śpiwora, Tomek protestacyjnie wyszedł z sali, ale po chwili usiadł na beczce z napisem poczta (miejsc przy ławach nie było) i obserwował, aż wreszcie pogodził się z sytuacją. Michał siedział sobie przy stole (jemu udało się znaleźć miejsce) i być może w duchu rzucał gromy na słowiańską mentalność.
A wokół zabawa się rozkręcała. Płynęła piosnka za piosnką, przelewały się litry piwa, a również mocniejszych trunków. Okazało się, że owa tłuszcza to wycieczka górnicza, która przybyła z Rysianki, a następnego dnia nosi się z zamiarem marszu na Rycerzową. Michał, Tomek i Paweł obserwowali dokonania poszczególnych mężczyzn, zastanawiając się który pierwszy padnie.
Szczególny widok przedstawiał pewien w zasadzie już dziadek, bo na oko owa persona musiała mieć już 60 lat. Tankował ów jegomość co niemiara, a jako artysta przygrywał jeszcze na harmonijce. Cóż to była za muzyka! Doskonałość harmonii powaliłaby samego Mozarta.
Obserwowanie balujących górników przerwało jednak niespodziewane wydarzenie.
– Przepraszamy bardzo, ale my przyjechałyśmy tu w góry. A nocujemy w tym schronisku nie po to, by imprezować, tylko żeby odpocząć i wyspać się przed jutrzejszym dniem. Macie swoje pokoje, to śpiewajcie sobie do woli. Ale tu jest jadalnia i mamy prawo do spokoju.
Któż by pomyślał, że kilkunastoletnia dziewczyna może mieć w sobie tyle energii! Gdy rozpoczęła swoją perorę, na chwilę zapadło milczenie. Później rozległy się na sali pomruki, aż wreszcie pewien odważny mężczyzna w kwiecie wieku bezceremonialnie wykrzyknął:
– Bawimy się. Muzyka! Nie dajmy spać tym pyskatym dziołchom!
Nasza trójka teraz dopiero zauważyła owe trzy niewiasty, które zajmowały miejsce na drugim krańcu jadalni. I raczej nie dawała im szans w tej nierównej walce. Oczywiście w grupie górników też rozchodziły się szemrania, że niedługo cisza nocna i może by tak jednak wrócić do pokojów. Niezależnie od tych nieśmiałych głosów, biesiada trwała w najlepsze.
O 22:00 zgasło światło. Na Krawcowym Wierchu prąd wytwarza agregat, więc oszczędność właścicieli nie powinna dziwić. Na chwilę zapadło milczenie. Później kilku trzeźwiejszych mężczyzn wspięło się na górę do pokoi, by przynieść latarki. Ale już wcześniej zapaliły się niewielkie żarówki zasilane napięciem 12V z bacówkowego akumulatora.
Gitarzysta dwoił się i troił, by podtrzymać szampański nastrój, jednak niezmordowanym górnikom zmęczenie dawało się już we znaki. W pewnym momencie zabrała głos właścicielka schroniska, nawołując by zachować jednak ciszę nocną. Słowa były zdecydowane, ale samymi słowami trudno wiele zdziałać, więc na śląskiej rzeszy nie zrobiło to większego wrażenia. W końcu jednak po raz wtóry zaprotestowały dziewczyny. I tym razem osiągnęły, jak się mogło wydawać, upragniony sukces.
Górnicy, stwierdziwszy że zabawa będzie się ciągnąć do białego rana, bez wahania zaproponowali:
– To idźcie sobie do naszego pokoju. My tu posiedzimy, a wy sobie śpijcie.
Dziewczęta tylko na to czekały. Bez wahania wzięły klucz i już po chwili znalazły się na piętrze. Sytuacja była opanowana, więc z mniejszą już co prawda siłą, ale z ust co wytrwalszych Ślązaków popłynęła kolejna wesoła nuta.
Po pół godzinie zabawa wyraźnie przestała się kleić. Jeszcze jakiś kwadrans pogrążona była w konwulsyjnych drganiach, aż wreszcie górnicy powzięli ostateczną decyzję – powrót do pokojów.
Oczywiście na górę udali się wszyscy, co do jednego. Także Ci, którzy swój pokój odstąpili. Czy zaszwankowała pamięć, czy też postanowili przegonić dziewczyny z powrotem do jadalni, nieistotne. W każdym razie wśród ogólnego zamieszania na piętrze dało się w pewnej chwili usłyszeć piskliwe głosy i w chwilę później w drzwiach jadalni pojawiły się dziewczęta, wymyślając górnikom co się zowie.
Michał i Paweł podpytali się trochę o szczegóły zajścia, ale rozmowę przerwało wtoczenie się do sali owego górnika, który swego czasu nawoływał do balowania. Rozejrzał się po jadalni, po czym głosem, w którym kryło się bezgraniczne zdziwienie, wydusił jedno słowo:
– Chłopcy?
– Tak.
– O, to wy tu jesteście.
– Jak widać.
Nastąpił niezrozumiały bełkot, po którym mężczyzna zdołał jednak wyartykułować swoją kolejną myśl:
– Wiecie, bo ja tam nie mam miejsca w pokoju. Nie będzie Wam przeszkadzać, jeśli tu się położę.
W zasadzie to sprawa powinna być postawiona jasno. Stało się jednak inaczej.
Na tym powinna skończyć się relacja z owego pamiętnego wieczoru. Paweł z Tomkiem do dziś wspominają go z sentymentem. Michał, cóż... Podobno górnik, kładąc się spać, był odwrócony do niego nogami. Jakimś cudem jednak w połowie nocy zaczął dmuchać mu prosto w twarz. Nikt, poza Ćmokiem, nie wie cóż to musiało być za ożywcze powietrze. Koniec końców wystarczyło jedno szturchnięcie by chrapiącego mężczyznę przywrócić do porządku.
A zatem przenieśmy się o półtora roku wstecz.
Ostatnie dni sierpnia A.D. 2009. Wycieczka, na której Tomek miał zaproponować Pawłowi i Michałowi wędrówkę przez Beskid Mały, Makowski i Wyspowy, jak to sam określił – przyczynek do głównego szlaku beskidzkiego. Z planów tych ostatecznie wyrosła wyprawa opisana pod tytułem „W poszukiwaniu tchnienia gór”. Ale nie o tym miała być mowa.
Pierwszego dnia owa trójca wędrowała sobie w nieziemskim upale ze Zwardonia przez Wielką Raczę na Przegibek. Tutaj był pierwszy nocleg. Następny był przewidziany właśnie na Krawcowym Wierchu.
W międzyczasie wiele rzeczy się zmieniło. Po pierwsze – pogoda. Nad ranem przeszedł przez Polskę chłodny front, który sprowadził burzę i obfite opady. O ile grzmieć przestało około 9:00, niedługo po wyruszeniu Michała, Tomka i Pawła ze schroniska, o tyle padać nie przestawało przez najbliższe kilka godzin. Wędrowcy popaśli trochę na Rycerzowej, ale do Krawcowego Wierchu była jeszcze długa droga... Zatem ruszyli szlakiem granicznym.
Najpierw musieli zmierzyć się z niezliczonymi kałużami, a później ze stromymi podejściami na Świtkową i Oszusa. Deszcz tak rozmiękczył szlak, że wiele wysiłku wymagało, by nie robić jednego kroku w przód, a dwóch do tyłu. Wreszcie największe wyzwanie – zejście z Oszusa. Błotnista drożyna była tak śliska, że koniecznością stało się wejście do lasu. Niestety, w pewnym momencie nie sposób było dalej podążać po prawej stronie drogi, toteż zachowując najwyższą ostrożność, przetrawersowali niebezpieczny błotnisty pas, i odetchnęli z ulgą gdy teren wreszcie się wypłaszczył.
Niestety, podczas zejścia Paweł uczynił nieszczęśliwy krok, który w niedługim czasie dał o sobie znać. Biedaczyna musiał jeszcze 10 km deptać z naciągniętym ścięgnem Achillesa.
Gdy strudzeni i przemoczeni wędrowcy znaleźli się na przełęczy Glinka, nie mogli odmówić sobie postoju, na który z racji padającego ciągle deszczu, nie było dotąd okazji. Zebrawszy ostatek sił poczęli wspinać się ku bacówce. Aby nie poczynić ani jednego zbędnego kroku, postanowili zejść ze szlaku w las i tym sposobem skrócić sobie dystans do schroniska. Przez las... Hm... raczej przez mokradło, gdyż ostatni odcinek wiódł przez podmokłą łąkę. Trudno. A już się cieszyli, że wilgotność względna wnętrza butów spadła poniżej 100%.
Już z dala było słychać schroniskowy gwar. Gdy weszli do jadalni, uderzył w uszy z podwójną mocą. Akordy gitary, piskliwe dźwięki harmonijki, śpiew płynący z kilkunastu gardeł...
Miejsc w pokojach już nie było, gdyż rozbawione towarzystwo zarezerwowało sobie wcześniej miejsca. Pozostała podłoga, na co z radością przystali. Ale z sali odezwał się głos:
– Nie myślcie, że zaśniecie! Będziemy się bawić do białego rana.
Ów herold pociągnął z kufla głęboki łyk piwa i równocześnie zabrzmiała kolejna piosenka.
Jak powinno wyglądać prawdziwe schronisko? Bardziej tak jak wyżej opisano, czy raczej ma to być oaza ciszy i spokoju. To trudno rozstrzygnąć. W każdym razie Paweł, co było zrozumiałe przy jego kontuzji, wymościł sobie miejsce i wszedł do śpiwora, Tomek protestacyjnie wyszedł z sali, ale po chwili usiadł na beczce z napisem poczta (miejsc przy ławach nie było) i obserwował, aż wreszcie pogodził się z sytuacją. Michał siedział sobie przy stole (jemu udało się znaleźć miejsce) i być może w duchu rzucał gromy na słowiańską mentalność.
A wokół zabawa się rozkręcała. Płynęła piosnka za piosnką, przelewały się litry piwa, a również mocniejszych trunków. Okazało się, że owa tłuszcza to wycieczka górnicza, która przybyła z Rysianki, a następnego dnia nosi się z zamiarem marszu na Rycerzową. Michał, Tomek i Paweł obserwowali dokonania poszczególnych mężczyzn, zastanawiając się który pierwszy padnie.
Szczególny widok przedstawiał pewien w zasadzie już dziadek, bo na oko owa persona musiała mieć już 60 lat. Tankował ów jegomość co niemiara, a jako artysta przygrywał jeszcze na harmonijce. Cóż to była za muzyka! Doskonałość harmonii powaliłaby samego Mozarta.
Obserwowanie balujących górników przerwało jednak niespodziewane wydarzenie.
– Przepraszamy bardzo, ale my przyjechałyśmy tu w góry. A nocujemy w tym schronisku nie po to, by imprezować, tylko żeby odpocząć i wyspać się przed jutrzejszym dniem. Macie swoje pokoje, to śpiewajcie sobie do woli. Ale tu jest jadalnia i mamy prawo do spokoju.
Któż by pomyślał, że kilkunastoletnia dziewczyna może mieć w sobie tyle energii! Gdy rozpoczęła swoją perorę, na chwilę zapadło milczenie. Później rozległy się na sali pomruki, aż wreszcie pewien odważny mężczyzna w kwiecie wieku bezceremonialnie wykrzyknął:
– Bawimy się. Muzyka! Nie dajmy spać tym pyskatym dziołchom!
Nasza trójka teraz dopiero zauważyła owe trzy niewiasty, które zajmowały miejsce na drugim krańcu jadalni. I raczej nie dawała im szans w tej nierównej walce. Oczywiście w grupie górników też rozchodziły się szemrania, że niedługo cisza nocna i może by tak jednak wrócić do pokojów. Niezależnie od tych nieśmiałych głosów, biesiada trwała w najlepsze.
O 22:00 zgasło światło. Na Krawcowym Wierchu prąd wytwarza agregat, więc oszczędność właścicieli nie powinna dziwić. Na chwilę zapadło milczenie. Później kilku trzeźwiejszych mężczyzn wspięło się na górę do pokoi, by przynieść latarki. Ale już wcześniej zapaliły się niewielkie żarówki zasilane napięciem 12V z bacówkowego akumulatora.
Gitarzysta dwoił się i troił, by podtrzymać szampański nastrój, jednak niezmordowanym górnikom zmęczenie dawało się już we znaki. W pewnym momencie zabrała głos właścicielka schroniska, nawołując by zachować jednak ciszę nocną. Słowa były zdecydowane, ale samymi słowami trudno wiele zdziałać, więc na śląskiej rzeszy nie zrobiło to większego wrażenia. W końcu jednak po raz wtóry zaprotestowały dziewczyny. I tym razem osiągnęły, jak się mogło wydawać, upragniony sukces.
Górnicy, stwierdziwszy że zabawa będzie się ciągnąć do białego rana, bez wahania zaproponowali:
– To idźcie sobie do naszego pokoju. My tu posiedzimy, a wy sobie śpijcie.
Dziewczęta tylko na to czekały. Bez wahania wzięły klucz i już po chwili znalazły się na piętrze. Sytuacja była opanowana, więc z mniejszą już co prawda siłą, ale z ust co wytrwalszych Ślązaków popłynęła kolejna wesoła nuta.
Po pół godzinie zabawa wyraźnie przestała się kleić. Jeszcze jakiś kwadrans pogrążona była w konwulsyjnych drganiach, aż wreszcie górnicy powzięli ostateczną decyzję – powrót do pokojów.
Oczywiście na górę udali się wszyscy, co do jednego. Także Ci, którzy swój pokój odstąpili. Czy zaszwankowała pamięć, czy też postanowili przegonić dziewczyny z powrotem do jadalni, nieistotne. W każdym razie wśród ogólnego zamieszania na piętrze dało się w pewnej chwili usłyszeć piskliwe głosy i w chwilę później w drzwiach jadalni pojawiły się dziewczęta, wymyślając górnikom co się zowie.
Michał i Paweł podpytali się trochę o szczegóły zajścia, ale rozmowę przerwało wtoczenie się do sali owego górnika, który swego czasu nawoływał do balowania. Rozejrzał się po jadalni, po czym głosem, w którym kryło się bezgraniczne zdziwienie, wydusił jedno słowo:
– Chłopcy?
– Tak.
– O, to wy tu jesteście.
– Jak widać.
Nastąpił niezrozumiały bełkot, po którym mężczyzna zdołał jednak wyartykułować swoją kolejną myśl:
– Wiecie, bo ja tam nie mam miejsca w pokoju. Nie będzie Wam przeszkadzać, jeśli tu się położę.
W zasadzie to sprawa powinna być postawiona jasno. Stało się jednak inaczej.
Na tym powinna skończyć się relacja z owego pamiętnego wieczoru. Paweł z Tomkiem do dziś wspominają go z sentymentem. Michał, cóż... Podobno górnik, kładąc się spać, był odwrócony do niego nogami. Jakimś cudem jednak w połowie nocy zaczął dmuchać mu prosto w twarz. Nikt, poza Ćmokiem, nie wie cóż to musiało być za ożywcze powietrze. Koniec końców wystarczyło jedno szturchnięcie by chrapiącego mężczyznę przywrócić do porządku.
* * *
Gdy tylko otwarły się drzwi, z wnętrza uderzyło nas jakże pożądane ciepłe powietrze. Tak, to jest właśnie to! Samo wędrowanie po górach jest przyjemnością (gdy tylko zdrowie dopisuje), ale choćby ktoś nie widział świata bożego poza niekończącą się włóczęgą, musi przyznać, że nie ma lepszego zakończenia dnia niż zasłużony odpoczynek. Każdy jeden jest niepowtarzalny i niezwykły, czy to latem, czy zimą, czy to samotnie, czy z liczną ekipą, czy przy wspaniałej pogodzie, czy w strugach deszczu. A to że ktoś preferuje schroniska, namiot, sklepienie nieba, lub też bardziej wyszukaną kwaterę, niewiele znaczy.
Otrzepawszy się ze śniegu 0tworzyliśmy drzwi jadalni. Nie spodziewaliśmy się tłumów, ale widok ledwie dwóch mężczyzn w wieku ok. 30 lat popijających sobie Żywca mógł zaskoczyć. Czyżby w schronisku były aż takie pustki?
– Cześć! – rzuciliśmy wspólnie na powitanie.
– Cześć chłopaki – usłyszeliśmy w odpowiedzi.
– Jedno pytanie. Szliście tutaj przez Kubiesówkę? – zagadnął Tomek.
– Z Glinki...
– A, z przełęczy. W takim razie to nie wasze ślady mieliśmy przed sobą.
– Żółtym szlakiem z Glinki – uściślił drugi turysta.
– Czyli przez Kubiesówkę – zauważył Patryk.
– A więc jednak to były wasze ślady... – dorzucił Tomek.
Jako że ta rozmowa już z założenia nie prowadziła do niczego, nastąpiły rutynowe czynności – zrzucenie plecaka, wygrzebanie dowodów i legitymacji, zapłacenie za nocleg, zzucie obuwia, a wreszcie udanie się do pokoju, ażeby pozostawić tam zbędny bagaż i zasiąść ponownie w jadalni do wieczornej uczty.
Nie spieszyło nam się by prędko skończyć tak wspaniałą wieczerzę, więc jeszcze długo sala rozbrzmiewała dźwiękiem górskich wspomnień i planów. Nie zabrakło także bardziej chłodnej dyskusji, przykładowo rozważań tyczących się tragedii pod Rysami i traktującym o niej filmie Cisza. Kilka zdań wtrącili w tej sprawie także nasi znajomi ze stolika obok. Potem znów Tatry i Beskidy, w porywach fantazji Alpy... Czas płynął wyjątkowo wolno. Nie wybiła jeszcze 20, gdy postanowiliśmy udać się na powrót do pokoju, by tam przyjrzeć się na spokojnie mapom i opracować trasę kolejnej marszruty.
Wspięliśmy się po schodach, nie zwróciwszy uwagi, że dokoła panuje niewytłumaczona ciemność. Potem otworzyliśmy drzwi naszej izdebki i próbowaliśmy rozświecić jej mroki – niestety z mizernym skutkiem. Trochę kombinowania przy żarówkach, wyłącznikach... Nic. Postanowiliśmy interweniować w recepcji – jednak również bez powodzenia. Wysiadł schroniskowy agregat. Trudno... może prędzej się zaśnie?
Nim jednak weszliśmy do śpiworów, należało spełnić koleżeńską powinność i skontaktować się z gnijącym nad chemicznymi książkami Pawłem. Wiele czasu minęło od wycieczki, więc trudno przywołać w pamięci tamtą rozmowę. Zapewnialiśmy Hałwę, że warunki jakie zastaliśmy w Beskidach (zwłaszcza pogoda i widzialność) na pewno nie każą mu rwać włosów z głowy, ale z drugiej strony nieśmiało wyraziliśmy życzenie, by może jednak rzucił w kąt pełne mądrości dzieła, i swoją obecnością przyniósł nam kolejny słoneczny dzień (tu należy zaznaczyć, iż na gruncie opowieści Patryka, który dwakroć był na Babiej Górze w deszczu i mgle, a dopiero za trzecim razem, już w obecności Pawła, mógł podziwiać spektakl wschodu słońca, wyrosło przeświadczenie, że nasz miły towarzysz sprowadza dobrą aurę). Ale ten podjął – jak pokazała przyszłość – jedyną słuszną decyzję, sprowadzając na nas tym samym dwa dni pochmurnej pogody.
Znakomita większość zmęczonych turystów ułożyłaby się teraz do snu i po niedługim czasie w bacówkowej izdebce dałyby się słyszeć tylko trzy równomierne oddechy. Jednak Patryk i Tomek najwyraźniej musieli się nagadać po wsze czasy. Zaczęło się niewinnie, od wspominania Bożego Narodzenia. I nawet nie zorientowali się, gdy znaleźli się na bezdennej nieomal głębinie.
Dyskusja ciągnęła się gdzieś do 2 w nocy. Nie sposób w tej relacji przywołać tok myśli każdego z nas, choćby dlatego że pamięć autora jest ograniczona, a i z troski o Czytelnika, dla którego śledzenie tego intelektualnego wywodu nie byłoby rzeczą prostą.
Wypada jednak zasygnalizować główny problem, który rozpatrywaliśmy z różnorakich punktów widzenia, począwszy od chłopskiego rozumu, przez spojrzenie naukowe, na wywodach filozoficznych i teologicznych skończywszy. W rozmowie zderzyły się fides, reprezentowana przez Patryka i Tomka, z ratio będącą orężem Michała. Próba dojścia do istoty wszechrzeczy, jak rzekliby starożytni – arché, prazasady, musiała zakończyć się, przynajmniej na poziomie umysłu, fiaskiem. Jednak samo poszukiwanie jest już wartością i choćby z tego jednego powodu owa dyskusja była cenna. Takie jest też życie człowieka – nieustanne poszukiwanie. Szczęśliwi Ci, którzy są na dobrej drodze, by odnaleźć!
Wpłyńmy jednak ponownie na spokojne, płytsze wody, i powróćmy do tytułowych poszukiwań zagubionej zimy...
Po krótkim, ale ożywczym śnie, który o dziwo wziął w swe objęcia także Tomka, nastał śnieżny poranek. Wypada zauważyć, że dla wspomnianego wyżej niczym dziwnym jest 5 nieprzespanych nocy podczas górskiej wędrówki. Jako że w planach było tylko dotarcie na Rysiankę, postąpiliśmy wbrew uświęconym zwyczajom, które każą zrywać się na nogi najpóźniej o 6. Leniuchowaliśmy sobie jeszcze dwie godziny, potem niespiesznie przygotowaliśmy i zjedli posiłek, i dopiero ok. godziny 10 byliśmy gotowi do wymarszu. Do drogi przygotowywała się też kilkuosobowa grupa, której obecności w bacówce poprzedniego dnia nie zauważyliśmy. W końcu i nam przyszło opuścić gościnne progi.
Otrzepawszy się ze śniegu 0tworzyliśmy drzwi jadalni. Nie spodziewaliśmy się tłumów, ale widok ledwie dwóch mężczyzn w wieku ok. 30 lat popijających sobie Żywca mógł zaskoczyć. Czyżby w schronisku były aż takie pustki?
– Cześć! – rzuciliśmy wspólnie na powitanie.
– Cześć chłopaki – usłyszeliśmy w odpowiedzi.
– Jedno pytanie. Szliście tutaj przez Kubiesówkę? – zagadnął Tomek.
– Z Glinki...
– A, z przełęczy. W takim razie to nie wasze ślady mieliśmy przed sobą.
– Żółtym szlakiem z Glinki – uściślił drugi turysta.
– Czyli przez Kubiesówkę – zauważył Patryk.
– A więc jednak to były wasze ślady... – dorzucił Tomek.
Jako że ta rozmowa już z założenia nie prowadziła do niczego, nastąpiły rutynowe czynności – zrzucenie plecaka, wygrzebanie dowodów i legitymacji, zapłacenie za nocleg, zzucie obuwia, a wreszcie udanie się do pokoju, ażeby pozostawić tam zbędny bagaż i zasiąść ponownie w jadalni do wieczornej uczty.
Nie spieszyło nam się by prędko skończyć tak wspaniałą wieczerzę, więc jeszcze długo sala rozbrzmiewała dźwiękiem górskich wspomnień i planów. Nie zabrakło także bardziej chłodnej dyskusji, przykładowo rozważań tyczących się tragedii pod Rysami i traktującym o niej filmie Cisza. Kilka zdań wtrącili w tej sprawie także nasi znajomi ze stolika obok. Potem znów Tatry i Beskidy, w porywach fantazji Alpy... Czas płynął wyjątkowo wolno. Nie wybiła jeszcze 20, gdy postanowiliśmy udać się na powrót do pokoju, by tam przyjrzeć się na spokojnie mapom i opracować trasę kolejnej marszruty.
Wspięliśmy się po schodach, nie zwróciwszy uwagi, że dokoła panuje niewytłumaczona ciemność. Potem otworzyliśmy drzwi naszej izdebki i próbowaliśmy rozświecić jej mroki – niestety z mizernym skutkiem. Trochę kombinowania przy żarówkach, wyłącznikach... Nic. Postanowiliśmy interweniować w recepcji – jednak również bez powodzenia. Wysiadł schroniskowy agregat. Trudno... może prędzej się zaśnie?
Nim jednak weszliśmy do śpiworów, należało spełnić koleżeńską powinność i skontaktować się z gnijącym nad chemicznymi książkami Pawłem. Wiele czasu minęło od wycieczki, więc trudno przywołać w pamięci tamtą rozmowę. Zapewnialiśmy Hałwę, że warunki jakie zastaliśmy w Beskidach (zwłaszcza pogoda i widzialność) na pewno nie każą mu rwać włosów z głowy, ale z drugiej strony nieśmiało wyraziliśmy życzenie, by może jednak rzucił w kąt pełne mądrości dzieła, i swoją obecnością przyniósł nam kolejny słoneczny dzień (tu należy zaznaczyć, iż na gruncie opowieści Patryka, który dwakroć był na Babiej Górze w deszczu i mgle, a dopiero za trzecim razem, już w obecności Pawła, mógł podziwiać spektakl wschodu słońca, wyrosło przeświadczenie, że nasz miły towarzysz sprowadza dobrą aurę). Ale ten podjął – jak pokazała przyszłość – jedyną słuszną decyzję, sprowadzając na nas tym samym dwa dni pochmurnej pogody.
Znakomita większość zmęczonych turystów ułożyłaby się teraz do snu i po niedługim czasie w bacówkowej izdebce dałyby się słyszeć tylko trzy równomierne oddechy. Jednak Patryk i Tomek najwyraźniej musieli się nagadać po wsze czasy. Zaczęło się niewinnie, od wspominania Bożego Narodzenia. I nawet nie zorientowali się, gdy znaleźli się na bezdennej nieomal głębinie.
Dyskusja ciągnęła się gdzieś do 2 w nocy. Nie sposób w tej relacji przywołać tok myśli każdego z nas, choćby dlatego że pamięć autora jest ograniczona, a i z troski o Czytelnika, dla którego śledzenie tego intelektualnego wywodu nie byłoby rzeczą prostą.
Wypada jednak zasygnalizować główny problem, który rozpatrywaliśmy z różnorakich punktów widzenia, począwszy od chłopskiego rozumu, przez spojrzenie naukowe, na wywodach filozoficznych i teologicznych skończywszy. W rozmowie zderzyły się fides, reprezentowana przez Patryka i Tomka, z ratio będącą orężem Michała. Próba dojścia do istoty wszechrzeczy, jak rzekliby starożytni – arché, prazasady, musiała zakończyć się, przynajmniej na poziomie umysłu, fiaskiem. Jednak samo poszukiwanie jest już wartością i choćby z tego jednego powodu owa dyskusja była cenna. Takie jest też życie człowieka – nieustanne poszukiwanie. Szczęśliwi Ci, którzy są na dobrej drodze, by odnaleźć!
Wpłyńmy jednak ponownie na spokojne, płytsze wody, i powróćmy do tytułowych poszukiwań zagubionej zimy...
Po krótkim, ale ożywczym śnie, który o dziwo wziął w swe objęcia także Tomka, nastał śnieżny poranek. Wypada zauważyć, że dla wspomnianego wyżej niczym dziwnym jest 5 nieprzespanych nocy podczas górskiej wędrówki. Jako że w planach było tylko dotarcie na Rysiankę, postąpiliśmy wbrew uświęconym zwyczajom, które każą zrywać się na nogi najpóźniej o 6. Leniuchowaliśmy sobie jeszcze dwie godziny, potem niespiesznie przygotowaliśmy i zjedli posiłek, i dopiero ok. godziny 10 byliśmy gotowi do wymarszu. Do drogi przygotowywała się też kilkuosobowa grupa, której obecności w bacówce poprzedniego dnia nie zauważyliśmy. W końcu i nam przyszło opuścić gościnne progi.