* * *
Podczas
gdy Tomek przeczesywał zarośla kosodrzewiny, w kierunku miejsca, gdzie pozostał
Paweł zbliżał się osobnik, który już na pierwszy rzut oka wydawał się bardzo
interesujący. Po pierwsze, przemieszczał się na nartach z niemałym trudem,
mając problem z podążaniem naprzód, gdy nachylenie terenu było mniejsze niż na
stoku Kasprowego. Pomagając sobie kijkami pokonał jednak trudności, aż
przybliżył się na tyle, by możliwe było przyjrzenie się jego powierzchowności.
Nie będzie przesadą stwierdzenie, iż ustalenie wieku owego indywiduum byłoby niełatwym zadaniem nawet dla studentów medycyny. To co najbardziej uderzało w jego fizjonomii to niepospolitych kształtów twarz. Głęboko osadzone w oczodołach ciemne oczy, nos którego nie powstydziłby się niejeden zegar słoneczny, gdyby nie ta właściwość, że rzucany cień wykręcałby się to w prawo, to w lewo, w zależności od pory dnia i roku, wreszcie usta którym niewiele brakowało do murzyńskich. Jednak przynależności do rasy białej zdawały się dowodzić krótkie, nie przejawiające tendencji do skręcania się niczym wełna, wciąż ciemne, lecz z dnia na dzień coraz mniej liczne włosy. Na czole opierały się bolszych rozmiarów przyciemniane okulary, przez które patrzyło na słońce niejedno pokolenie. Mężczyzna przewiązał sobie u szyi jaskrawo czerwoną chustkę, tułów okrył jasnobrązową kurta, a przez ramię przerzucił tajemniczej zawartości beżową torbę. Całości ubioru dopełniały spodnie, czy to ze względów bezpieczeństwa, czy też zgodnie z wyrafinowanym gustem ich właściciela, barwy wściekłożółtej. W wiązaniach zamocowane były plastikowe, czerwone buty narciarskie, noszące na sobie znaki wielu brawurowych zjazdów.
Najwyraźniej opisana wyżej persona nie gardziła towarzystwem, gdyż już z daleka przywitała Pawła niezrozumiałym bełkotem.
– Słucham?
– Dokalaned gldms idzientcie? – powtórzył pytanie narciarz, ponownie wydobywając z gardła nieprzebraną ilość nieartykułowanych dźwięków.
– Może pan powtórzyć? – Paweł najwyraźniej zainteresował się, cóż to w duszy gra tej ciekawej osobie.
Jakby wyczuwając to zaciekawienie, mężczyzna dał dowód na to, że potrafi mówić jasno, głośno i wyraźnie:
– Dokąd się udajesz młody człowieku.
– Do Zakopanego. A pan?
– Na kloscniejec...
– Gdzie, przepraszam?
– Na Kościelec! – padła konkretna odpowiedź.
– O, my z kolegą właśnie stamtąd schodzimy.
Na te słowa ów chodzący oryginał stracił po raz kolejny panowanie nad sobą, podskoczył, zawirował źrenicami, pokręcił ramionami niczym skrzydłami wiatraka i głosem, w którym przebijał nieskrywany zapał, nieomal wybuchnął odzywając się w te słowa:
– Nie rób se ze mnie jaj! Byliście na Kościelcu?
– Tak.
– Tam na szczycie? – dopytywał się jegomość, patrząc w pierwszy lepszy punkt panoramy z Hali Gąsienicowej.
– Tak, na samej górze.
W tym momencie powrócił Tomek, którego zainteresowały dosłyszane strzępki ostatnich słów, a owa ciekawość w lot urosła, gdy tylko zerknął na postać rozmówcy. Ten zaś pokiwał głową, i w odpowiedzi na przywitanie, raz jeszcze zapytał:
– Chłopcy, wy naprawdę byliście na Kościelcu?
– Naprawdę. Mamy nawet zdjęcia.
– Zdjęcia macie, to pokażcie, pokażcie. Kruca fuks! Na Kościelcu byli.
Tomek wygrzebał aparat i rozpoczął pokaz fotografii z Karbu, podejścia, aż wreszcie z samego szczytu. Narciarz z zaciekawieniem wpatrywał się w zdjęcia, a niektóre ujęcia zapragnął ujrzeć w zbliżeniu, gdyż przybliżał nos do samego ekranu, mrucząc pod nosem niezrozumiałe słowa.
– O, to jest sam szczyt – poinformował Tomek.
– Kościelec... szczyt... kruca fuks!
– O, a tu na samym szczycie spacerował sobie koło nas taki ptaszek.
Teraz spojrzenie naszego nowego znajomego było tak dogłębne, jakby nosił się z zamiarem zbadania struktury krystalicznej ekranu LCD.
– O rzeczywiście... na Kościelcu byli... Wiecie co, chłopcy, jedno mnie ciekawi. Wyście byli tam gdzie jest to... no widzicie, tam – zadając pytanie wskazał na niepozornego skalnego chłopka, na zachodniej stronie góry, nieco poniżej wierzchołka.
– O tej skałce pan mówi – upewniał się Paweł.
– Powiedzcie co to jest. Byliście na szczycie?
Wytłumaczenie, czym różni się szczyt od skałki, kosztowało by nas sporo energii, więc Tomek po raz wtóry wziął na siebie ciężar opisywania czegoś, czego nie widział.
– Byliśmy, a jakże. To jest zwyczajna niewielka skałka. Na jakieś 2 metry wysoka...
– To byliście tam, tak?
– Dokładnie przy niej nie, ale widzieliśmy z bliska.
– Dobra, dobra... Bo wiecie. Ja bym... ja tam mam do odprawienia taki mały rytualik do odprawienia...
W tym momencie z najwyższym trudem zachowaliśmy powagę, ale i okazując zainteresowanie, słuchaliśmy dalszych wywodów.
– Ja tam jutro muszę wejść. Buty mam. Wy wiecie, kilka dni temu mnie okradli. Przez trzy dni chowałem się w krzakach. Buty mi ukradli. Ale znalazłem.
– Ale to nie te buty? – zapytał Tomek, wskazując na narciarskie plastikowe skorupy, w których trudno jest chodzić po schodach, nie mówiąc o wspinaniu się.
– Nie, buty mam – zapewnił ukrywający się przed zbójcami – Te, no... raki, wypożyczę.
– O, tak. Bez nich to wejść się nie da.
– To ile wyście szli. 3 godziny?
– O, więcej. Stąd na spokojnie... no trzeba liczyć 4 godziny na wejście i 3 z powrotem.
– Powiedzcie mi jak tam dojść, bo ja to znam się na tym, prawdę mówiąc, jak na... – nie wypada przytoczyć całości wypowiedzi.
Nie będzie przesadą stwierdzenie, iż ustalenie wieku owego indywiduum byłoby niełatwym zadaniem nawet dla studentów medycyny. To co najbardziej uderzało w jego fizjonomii to niepospolitych kształtów twarz. Głęboko osadzone w oczodołach ciemne oczy, nos którego nie powstydziłby się niejeden zegar słoneczny, gdyby nie ta właściwość, że rzucany cień wykręcałby się to w prawo, to w lewo, w zależności od pory dnia i roku, wreszcie usta którym niewiele brakowało do murzyńskich. Jednak przynależności do rasy białej zdawały się dowodzić krótkie, nie przejawiające tendencji do skręcania się niczym wełna, wciąż ciemne, lecz z dnia na dzień coraz mniej liczne włosy. Na czole opierały się bolszych rozmiarów przyciemniane okulary, przez które patrzyło na słońce niejedno pokolenie. Mężczyzna przewiązał sobie u szyi jaskrawo czerwoną chustkę, tułów okrył jasnobrązową kurta, a przez ramię przerzucił tajemniczej zawartości beżową torbę. Całości ubioru dopełniały spodnie, czy to ze względów bezpieczeństwa, czy też zgodnie z wyrafinowanym gustem ich właściciela, barwy wściekłożółtej. W wiązaniach zamocowane były plastikowe, czerwone buty narciarskie, noszące na sobie znaki wielu brawurowych zjazdów.
Najwyraźniej opisana wyżej persona nie gardziła towarzystwem, gdyż już z daleka przywitała Pawła niezrozumiałym bełkotem.
– Słucham?
– Dokalaned gldms idzientcie? – powtórzył pytanie narciarz, ponownie wydobywając z gardła nieprzebraną ilość nieartykułowanych dźwięków.
– Może pan powtórzyć? – Paweł najwyraźniej zainteresował się, cóż to w duszy gra tej ciekawej osobie.
Jakby wyczuwając to zaciekawienie, mężczyzna dał dowód na to, że potrafi mówić jasno, głośno i wyraźnie:
– Dokąd się udajesz młody człowieku.
– Do Zakopanego. A pan?
– Na kloscniejec...
– Gdzie, przepraszam?
– Na Kościelec! – padła konkretna odpowiedź.
– O, my z kolegą właśnie stamtąd schodzimy.
Na te słowa ów chodzący oryginał stracił po raz kolejny panowanie nad sobą, podskoczył, zawirował źrenicami, pokręcił ramionami niczym skrzydłami wiatraka i głosem, w którym przebijał nieskrywany zapał, nieomal wybuchnął odzywając się w te słowa:
– Nie rób se ze mnie jaj! Byliście na Kościelcu?
– Tak.
– Tam na szczycie? – dopytywał się jegomość, patrząc w pierwszy lepszy punkt panoramy z Hali Gąsienicowej.
– Tak, na samej górze.
W tym momencie powrócił Tomek, którego zainteresowały dosłyszane strzępki ostatnich słów, a owa ciekawość w lot urosła, gdy tylko zerknął na postać rozmówcy. Ten zaś pokiwał głową, i w odpowiedzi na przywitanie, raz jeszcze zapytał:
– Chłopcy, wy naprawdę byliście na Kościelcu?
– Naprawdę. Mamy nawet zdjęcia.
– Zdjęcia macie, to pokażcie, pokażcie. Kruca fuks! Na Kościelcu byli.
Tomek wygrzebał aparat i rozpoczął pokaz fotografii z Karbu, podejścia, aż wreszcie z samego szczytu. Narciarz z zaciekawieniem wpatrywał się w zdjęcia, a niektóre ujęcia zapragnął ujrzeć w zbliżeniu, gdyż przybliżał nos do samego ekranu, mrucząc pod nosem niezrozumiałe słowa.
– O, to jest sam szczyt – poinformował Tomek.
– Kościelec... szczyt... kruca fuks!
– O, a tu na samym szczycie spacerował sobie koło nas taki ptaszek.
Teraz spojrzenie naszego nowego znajomego było tak dogłębne, jakby nosił się z zamiarem zbadania struktury krystalicznej ekranu LCD.
– O rzeczywiście... na Kościelcu byli... Wiecie co, chłopcy, jedno mnie ciekawi. Wyście byli tam gdzie jest to... no widzicie, tam – zadając pytanie wskazał na niepozornego skalnego chłopka, na zachodniej stronie góry, nieco poniżej wierzchołka.
– O tej skałce pan mówi – upewniał się Paweł.
– Powiedzcie co to jest. Byliście na szczycie?
Wytłumaczenie, czym różni się szczyt od skałki, kosztowało by nas sporo energii, więc Tomek po raz wtóry wziął na siebie ciężar opisywania czegoś, czego nie widział.
– Byliśmy, a jakże. To jest zwyczajna niewielka skałka. Na jakieś 2 metry wysoka...
– To byliście tam, tak?
– Dokładnie przy niej nie, ale widzieliśmy z bliska.
– Dobra, dobra... Bo wiecie. Ja bym... ja tam mam do odprawienia taki mały rytualik do odprawienia...
W tym momencie z najwyższym trudem zachowaliśmy powagę, ale i okazując zainteresowanie, słuchaliśmy dalszych wywodów.
– Ja tam jutro muszę wejść. Buty mam. Wy wiecie, kilka dni temu mnie okradli. Przez trzy dni chowałem się w krzakach. Buty mi ukradli. Ale znalazłem.
– Ale to nie te buty? – zapytał Tomek, wskazując na narciarskie plastikowe skorupy, w których trudno jest chodzić po schodach, nie mówiąc o wspinaniu się.
– Nie, buty mam – zapewnił ukrywający się przed zbójcami – Te, no... raki, wypożyczę.
– O, tak. Bez nich to wejść się nie da.
– To ile wyście szli. 3 godziny?
– O, więcej. Stąd na spokojnie... no trzeba liczyć 4 godziny na wejście i 3 z powrotem.
– Powiedzcie mi jak tam dojść, bo ja to znam się na tym, prawdę mówiąc, jak na... – nie wypada przytoczyć całości wypowiedzi.
Wytłumaczyliśmy
więc dżentelmenowi, jakimi to szlakami może dojść na Karb, że polecamy
podejście od strony Zielonej Doliny Gąsienicowej, wspomnieliśmy o kilku
trudniejszych miejscach i zapewnialiśmy – choć drżąc na samą myśl, czym może
się to skończyć – że powinien dać sobie radę. Gdy udzieliliśmy już koniecznych
wskazówek, nastrój naszego rozmówcy nagle się odmienił. Energicznie zerwał
torbę z ramienia i rzucił nią pod jeden z licznych głazów. Podobny los spotkał
kilki narciarskie, po czym najwyraźniej wyładowawszy się na rzeczach martwych,
już zupełnie spokojnie udał się w kierunku torby, rozsiadł się na kamieniu, i
jakby nigdy nic zaproponował:
– Może piwko, chłopcy?
Jeżeli wcześniej mogliśmy mieć jakiekolwiek wątpliwości odnośnie przyczyn co najmniej dziwnego zachowania owej persony, to teraz ostatecznie one prysły. Wspaniałomyślnie odmówiliśmy, by nie okradać naszego nowego znajomego z rzeczy bez których z całą pewnością niemożliwe byłoby właściwe odprawienie rytuału.
– Wiecie chłopcy, ja już jestem stary człowiek. Teraz to trzeba mi się zrelaksować.
Relaks relaksem – my jednak musieliśmy dotrzeć przed zmrokiem do Kuźnic. Zabawne spotkanie w końcu musiało się więc skończyć. Na pożegnanie życzyliśmy naszemu nowemu znajomemu powodzenia w wyprawie, którą nazajutrz planował podjąć, a on w zamian złożył równie gorące życzenia. Tych jednak pióro autora nie jest w stanie przelać na papier. Może jednak ktoś inny poważy się na dopowiedzenie owego adios!
– Może piwko, chłopcy?
Jeżeli wcześniej mogliśmy mieć jakiekolwiek wątpliwości odnośnie przyczyn co najmniej dziwnego zachowania owej persony, to teraz ostatecznie one prysły. Wspaniałomyślnie odmówiliśmy, by nie okradać naszego nowego znajomego z rzeczy bez których z całą pewnością niemożliwe byłoby właściwe odprawienie rytuału.
– Wiecie chłopcy, ja już jestem stary człowiek. Teraz to trzeba mi się zrelaksować.
Relaks relaksem – my jednak musieliśmy dotrzeć przed zmrokiem do Kuźnic. Zabawne spotkanie w końcu musiało się więc skończyć. Na pożegnanie życzyliśmy naszemu nowemu znajomemu powodzenia w wyprawie, którą nazajutrz planował podjąć, a on w zamian złożył równie gorące życzenia. Tych jednak pióro autora nie jest w stanie przelać na papier. Może jednak ktoś inny poważy się na dopowiedzenie owego adios!
Zbędnym jest wspominać, że nasza rozmowa toczyła się przez dłuższy czas wokół nowopoznanego miłośnika wysokich rytuałów. Zastanawialiśmy się, czy należy on do tego gatunku, który handluje w pociągach pomiędzy stacjami naszego stołecznego miasta. Jeśli tak, to najwyraźniej z bliżej nie wyjaśnionych przyczyn, postanowił prowadzić tę dobroczynną akcję na stoku Kasprowego. Było to o tyle prawdopodobne, że ów jegomość z braku klientów za każdym zjazdem najwyraźniej poprawiał sobie humor w taki sposób, że towaru nieustannie mu ubywało. Może podobnie czynił w pociągu, i tym sposobem znalazł się w Zakopanem, zapomniawszy wysiąść na stacji Warszawa Wschodnia?
No, wystarczy tych wywodów o naszej umiłowanej stolicy, choć w Dolinie Gąsienicowej bryła Murowańca chcąc nie chcąc pchnęła myśli ku temu miastu. Na przekór działaczom warszawskiego oddziału PTT, którzy w pocie czoła wznieśli ten budynek, ominęliśmy tym razem schronisko, kierując się bezpośrednio ku Karczmisku.
Nim dotarliśmy pomiędzy Małą a Wielką Kopę Królową, już bez towarzystwa, przysiedliśmy sobie na kilka chwil, by jeszcze raz spojrzeć na szczyty otaczające Dolinę Gąsienicową. Tomek nie miał okazji oglądać jeszcze tej panoramy w pełnej krasie. Winowajczynią była rzecz prosta pogoda, która nigdy nie dopisywała tak, jakby sobie tego życzył. Dlatego skwapliwie skorzystaliśmy z ostatniej może okazji, by przed letnią wędrówką po Tatrach wybadać przebieg Orlej Perci. Nie mogliśmy oprzeć się wrażeniu, że przez dzisiejszy dzień wytopiło się mnóstwo śniegu na stokach Żółtej Turni. Z tego co pamiętaliśmy, rano była o wiele szczelniej przywdziana w biały płaszcz. Uznaliśmy to za możliwe, a potwierdzeniem miało być porównanie zdjęć zrobionych w odstępie tych kilku godzin. Okazało się, że różnica i owszem, była, lecz nie aż tak wyraźna. Cóż, rankiem gdy słońce oświetlało szczyty, których widoku wyczekiwaliśmy przez tyle miesięcy, wszystko wydawało się trzykroć niezwyklejsze i dziesięćkroć wspanialsze niż w istocie wyglądało. Ale o to też przecież chodzi...
Czytając tę relację, Czytelnik może mieć wrażenie, że autor zgubił gdzieś człowieka. Może to i prawda, ale przez cały dzień spotkaliśmy nie więcej niż 20 piechurów, nie licząc liczniejszej rzeszy narciarzy przy dolnej stacji wyciągu, przy czym znakomitą większość – właśnie w drodze powrotnej. Można by się spodziewać, że o tej porze w Tatry wybiera się ledwie garstka zapaleńców, którzy wiedzą czego w górach szukają... Pewnie i w większości przypadków tak jest, niemniej i obrazki rodem z letnich miesięcy da się gdzieniegdzie spostrzec. Toteż minęła nas na Przełęczy między Kopami trójka młodych ludzi, których na pierwszy rzut oka dzieliła jedynie barwa trampek, natomiast łączyli oni w sobie wszelkie cechy charakterystyczne dla letnich „deptoszlaków” (cytat za panem Z. Skibickim).
Mając na uwadze śliski już w porannych godzinach fragment szlaku, wybraliśmy wariant przez las. Niestety, nie udało się dogonić młodzieży, która z zadziwiającą sprawnością poradziła sobie z wszelkimi trudnościami. Na widok tracących równowagę na oblodzonym szlaku turystów musieliśmy poczekać do jutra. A przyszłość najwyraźniej opacznie zrozumiała nasze nadzieje.
Słońce schowało się już za zachodni horyzont, ograniczony szczytami Giewontu i Kopy Kondrackiej. Blask wschodzącego słońca nie jest obcy Gościowi na naszej stronie. Wypada więc także w kilku słowach przyjrzeć się zakończeniu dnia.
No, wystarczy tych wywodów o naszej umiłowanej stolicy, choć w Dolinie Gąsienicowej bryła Murowańca chcąc nie chcąc pchnęła myśli ku temu miastu. Na przekór działaczom warszawskiego oddziału PTT, którzy w pocie czoła wznieśli ten budynek, ominęliśmy tym razem schronisko, kierując się bezpośrednio ku Karczmisku.
Nim dotarliśmy pomiędzy Małą a Wielką Kopę Królową, już bez towarzystwa, przysiedliśmy sobie na kilka chwil, by jeszcze raz spojrzeć na szczyty otaczające Dolinę Gąsienicową. Tomek nie miał okazji oglądać jeszcze tej panoramy w pełnej krasie. Winowajczynią była rzecz prosta pogoda, która nigdy nie dopisywała tak, jakby sobie tego życzył. Dlatego skwapliwie skorzystaliśmy z ostatniej może okazji, by przed letnią wędrówką po Tatrach wybadać przebieg Orlej Perci. Nie mogliśmy oprzeć się wrażeniu, że przez dzisiejszy dzień wytopiło się mnóstwo śniegu na stokach Żółtej Turni. Z tego co pamiętaliśmy, rano była o wiele szczelniej przywdziana w biały płaszcz. Uznaliśmy to za możliwe, a potwierdzeniem miało być porównanie zdjęć zrobionych w odstępie tych kilku godzin. Okazało się, że różnica i owszem, była, lecz nie aż tak wyraźna. Cóż, rankiem gdy słońce oświetlało szczyty, których widoku wyczekiwaliśmy przez tyle miesięcy, wszystko wydawało się trzykroć niezwyklejsze i dziesięćkroć wspanialsze niż w istocie wyglądało. Ale o to też przecież chodzi...
Czytając tę relację, Czytelnik może mieć wrażenie, że autor zgubił gdzieś człowieka. Może to i prawda, ale przez cały dzień spotkaliśmy nie więcej niż 20 piechurów, nie licząc liczniejszej rzeszy narciarzy przy dolnej stacji wyciągu, przy czym znakomitą większość – właśnie w drodze powrotnej. Można by się spodziewać, że o tej porze w Tatry wybiera się ledwie garstka zapaleńców, którzy wiedzą czego w górach szukają... Pewnie i w większości przypadków tak jest, niemniej i obrazki rodem z letnich miesięcy da się gdzieniegdzie spostrzec. Toteż minęła nas na Przełęczy między Kopami trójka młodych ludzi, których na pierwszy rzut oka dzieliła jedynie barwa trampek, natomiast łączyli oni w sobie wszelkie cechy charakterystyczne dla letnich „deptoszlaków” (cytat za panem Z. Skibickim).
Mając na uwadze śliski już w porannych godzinach fragment szlaku, wybraliśmy wariant przez las. Niestety, nie udało się dogonić młodzieży, która z zadziwiającą sprawnością poradziła sobie z wszelkimi trudnościami. Na widok tracących równowagę na oblodzonym szlaku turystów musieliśmy poczekać do jutra. A przyszłość najwyraźniej opacznie zrozumiała nasze nadzieje.
Słońce schowało się już za zachodni horyzont, ograniczony szczytami Giewontu i Kopy Kondrackiej. Blask wschodzącego słońca nie jest obcy Gościowi na naszej stronie. Wypada więc także w kilku słowach przyjrzeć się zakończeniu dnia.
– Hałwa... – zaczął nieśmiało Tomek – coś mi się wydaje, że nie wszystko ze mną w porządku. Jaki kolor ma niebo na zachodzie.
– No, pomarańczowy. Czy też żółto-pomarańczowy...
– A jednak – przy tych słowach Tomek westchnął głęboko. – Wyobraź sobie, że widzę zachód słońca na zielono!
Trudno było nie potraktować tych słów, jako kolejnego głupstwa ułożonego na poczekaniu przez nie potrafiącego zdobyć się na lepszy żart towarzysza.
– To jakiego koloru są te drzewa? – rozpoczął badanie Paweł.
– Brązowego – odpowiedział bez wahania zapytany, lecz zaraz uściślił: – to znaczy pnie są brązowe, a liście, w zasadzie igły, zielone.
– To jaki jest ten plecak?
– A jakże, zielony.
– A ta kurtka? – indagował Paweł.
– Ciemnoniebieska, a paski czarne. Ale naprawdę ten zachód słońca widzę na zielono. Zresztą mówiłem już, że jestem daltonistą.
– Ach, Tomek, Tomek...
– W każdym razie jest to naprawdę ładny kolor. Intensywna, jasna zieleń, trochę pastelowa.
– Taka jak mojego plecaka? – zainteresował się Paweł, ciągle nie dowierzając jeszcze słowom Tomka. A gdy dowiedział się, że jednak inna, zapytał jeszcze – to jaki jest ten śnieg?
– Biada, niebieski! – poważnie zawyrokował Tomek, jednak po chwili się wycofał. – Nie, żartuję. Choć delikatnie wpada w błękitny.
– Nie wiem, czy wierzyć, czy znów coś wymyśliłeś... Naprawdę widzisz wszystko na zielono? – upewniał się jeszcze Paweł.
– Jak amen w pacierzu. Ale kończmy to. Trudno. Niejeden by może chciał widzieć świat w takich barwach. Mam nadzieję że to szybko przejdzie.
Tomek urwał na chwilę, lecz nie mógł się powstrzymać od kontynuowania rozważań. Wspólnymi siłami skonstatowaliśmy, że winne temu są promienie słońca odbijane od śniegu, na które nasz wzrok pozbawiony ochrony w postaci okularów przeciwsłonecznych narażony był przez wiele godzin. Musiało to zaburzyć wrażliwość na fale o jakiejś konkretnej długości, a jeśli dołożyć do tego daltonizm – robi się niezły galimatias.
– O, mam pomysł! – ożywiła się ofiara promieniowania słonecznego – zrobię i zobaczę, czy na ekranie też widzę niebo na zielono. Jeśli nie, to wiemy, że słońce winne.
Jak powiedział, tak uczynił. Jednak i tym razem horyzont miał tę najpiękniejszą barwę w przyrodzie... I znów pytanie o kolor nieba, i znów pełna przekonania odpowiedź że jest ono pomarańczowo-żółte.
Tym sposobem szybko obniżaliśmy się grzbietem Boczania. Na rozstaju, skąd odchodzą zielone znaki w kierunku Nosalowej Przełęczy, a gdzie jeszcze rano było trochę śniegu, teraz próżno szukaliśmy jego śladu. Nie zwlekając pokonaliśmy ostatni 10-minutowy odcinek, by znaleźć się wreszcie nad Bystrą.
Jaka jest najlepsza rada by dać ulgę zmaltretowanym wielogodzinnym marszem stopom? Nic nie wpływa na nie tak dobroczynnie, jak ochłoda w wodzie górskiego stawu lub potoku. Wiele razy stosowaliśmy tę metodę – czy to nad Morskim Okiem, czy nad Czarnym Stawem pod Rysami, czy nad potokiem Sucha Woda – i zawsze skutkowało znakomicie. Myśli Tomka były zbyt barwne, aby podsunąć taką prozaiczną myśl, natomiast Paweł nie zapomniał o starym dobrym zwyczaju, który wpoił w nas Michał. Toteż z wielką chęcią zzuliśmy obuwie. Mniej przyjemne było zetknięcie się z wodą mającą swe źródła w topniejących polach śnieżnych nad Doliną Bystrej. Ale cóż to znaczyło wobec nowych Tomkowych rewelacji!
– To jest niemożliwe. Te lampy świecą na zielono!
Tego jest już zbyt wiele! Jakże piórem nakreślić zielony blask dochodzący z okien ludzkich siedzib, tegoż koloru światła samochodów, wreszcie wpadającą w zieleń poświatę przydrożnych latarń.
Minęło ponad pół godziny, gdy znaleźliśmy się w okolicach Lasu Chałubińskich, kiedy – co tu dużo mówić – wszystko wróciło do normy. Niemożliwe? – z serca życzę niedowiarkom takiego doświadczenia.
Tak skończyła się owego dnia nasza górska przygoda. Dalsza opowieść to już zupełnie inna bajka...
– No, pomarańczowy. Czy też żółto-pomarańczowy...
– A jednak – przy tych słowach Tomek westchnął głęboko. – Wyobraź sobie, że widzę zachód słońca na zielono!
Trudno było nie potraktować tych słów, jako kolejnego głupstwa ułożonego na poczekaniu przez nie potrafiącego zdobyć się na lepszy żart towarzysza.
– To jakiego koloru są te drzewa? – rozpoczął badanie Paweł.
– Brązowego – odpowiedział bez wahania zapytany, lecz zaraz uściślił: – to znaczy pnie są brązowe, a liście, w zasadzie igły, zielone.
– To jaki jest ten plecak?
– A jakże, zielony.
– A ta kurtka? – indagował Paweł.
– Ciemnoniebieska, a paski czarne. Ale naprawdę ten zachód słońca widzę na zielono. Zresztą mówiłem już, że jestem daltonistą.
– Ach, Tomek, Tomek...
– W każdym razie jest to naprawdę ładny kolor. Intensywna, jasna zieleń, trochę pastelowa.
– Taka jak mojego plecaka? – zainteresował się Paweł, ciągle nie dowierzając jeszcze słowom Tomka. A gdy dowiedział się, że jednak inna, zapytał jeszcze – to jaki jest ten śnieg?
– Biada, niebieski! – poważnie zawyrokował Tomek, jednak po chwili się wycofał. – Nie, żartuję. Choć delikatnie wpada w błękitny.
– Nie wiem, czy wierzyć, czy znów coś wymyśliłeś... Naprawdę widzisz wszystko na zielono? – upewniał się jeszcze Paweł.
– Jak amen w pacierzu. Ale kończmy to. Trudno. Niejeden by może chciał widzieć świat w takich barwach. Mam nadzieję że to szybko przejdzie.
Tomek urwał na chwilę, lecz nie mógł się powstrzymać od kontynuowania rozważań. Wspólnymi siłami skonstatowaliśmy, że winne temu są promienie słońca odbijane od śniegu, na które nasz wzrok pozbawiony ochrony w postaci okularów przeciwsłonecznych narażony był przez wiele godzin. Musiało to zaburzyć wrażliwość na fale o jakiejś konkretnej długości, a jeśli dołożyć do tego daltonizm – robi się niezły galimatias.
– O, mam pomysł! – ożywiła się ofiara promieniowania słonecznego – zrobię i zobaczę, czy na ekranie też widzę niebo na zielono. Jeśli nie, to wiemy, że słońce winne.
Jak powiedział, tak uczynił. Jednak i tym razem horyzont miał tę najpiękniejszą barwę w przyrodzie... I znów pytanie o kolor nieba, i znów pełna przekonania odpowiedź że jest ono pomarańczowo-żółte.
Tym sposobem szybko obniżaliśmy się grzbietem Boczania. Na rozstaju, skąd odchodzą zielone znaki w kierunku Nosalowej Przełęczy, a gdzie jeszcze rano było trochę śniegu, teraz próżno szukaliśmy jego śladu. Nie zwlekając pokonaliśmy ostatni 10-minutowy odcinek, by znaleźć się wreszcie nad Bystrą.
Jaka jest najlepsza rada by dać ulgę zmaltretowanym wielogodzinnym marszem stopom? Nic nie wpływa na nie tak dobroczynnie, jak ochłoda w wodzie górskiego stawu lub potoku. Wiele razy stosowaliśmy tę metodę – czy to nad Morskim Okiem, czy nad Czarnym Stawem pod Rysami, czy nad potokiem Sucha Woda – i zawsze skutkowało znakomicie. Myśli Tomka były zbyt barwne, aby podsunąć taką prozaiczną myśl, natomiast Paweł nie zapomniał o starym dobrym zwyczaju, który wpoił w nas Michał. Toteż z wielką chęcią zzuliśmy obuwie. Mniej przyjemne było zetknięcie się z wodą mającą swe źródła w topniejących polach śnieżnych nad Doliną Bystrej. Ale cóż to znaczyło wobec nowych Tomkowych rewelacji!
– To jest niemożliwe. Te lampy świecą na zielono!
Tego jest już zbyt wiele! Jakże piórem nakreślić zielony blask dochodzący z okien ludzkich siedzib, tegoż koloru światła samochodów, wreszcie wpadającą w zieleń poświatę przydrożnych latarń.
Minęło ponad pół godziny, gdy znaleźliśmy się w okolicach Lasu Chałubińskich, kiedy – co tu dużo mówić – wszystko wróciło do normy. Niemożliwe? – z serca życzę niedowiarkom takiego doświadczenia.
Tak skończyła się owego dnia nasza górska przygoda. Dalsza opowieść to już zupełnie inna bajka...
* * *
No i byłoby tego na tyle. Wypada choć w zakończeniu podać garść konkretnych, w miarę obiektywnych informacji. Otóż w warunkach jakie zastaliśmy, zdobycie Kościelca nie stanowiło żadnego wielkiego wyczynu i praktycznie każdy, kto ma jako takie doświadczenie w chodzeniu po Tatrach – niekoniecznie zimą – nie powinien mieć większych problemów ze wspięciem się na szczyt. My sami po raz pierwszy urządziliśmy sobie wycieczkę „zimową” porą w Tatry, po raz pierwszy założyliśmy raki (na dodatek wojskowe za kilkadziesiąt złotych, mocowane solidnie, ale rasowy alpinista powiedziałby raczej: na słowo honoru), nie mieliśmy czekanów, lecz tylko odpowiednio skrócone kijki teleskopowe, by w ostateczności choć w nich mieć nadzieję na ratunek, a „pierwsze zimowe wejście” nie było ponad nasze siły. I zdecydowanie za najtrudniejszy odcinek uznaliśmy podejście na Karb. Te dwa skaliste prożki pod szczytem wymagały tylko opanowania, spokoju i koncentracji, a podejście stromym żlebem, to był poważny wysiłek. Zatem kończąc tę relację, nie próbujemy w żadnej mierze gloryfikować swojego dokonania. Jeśli tylko ktoś ma głowę na karku i przeciętną sprawność fizyczną – powinien podobnie jak my odnieść sukces.
Aha. Trzeba jeszcze wyjaśnić kwestię Krywania. Niestety, pomyliliśmy się. Dalsza analiza kazała nam dojść do wniosku, że ten ledwo widoczny cypel to najprawdopodobniej Koprowy Wierch. Ale jeśli ktoś wie lepiej – z chęcią poznamy prawdę.
Aha. Trzeba jeszcze wyjaśnić kwestię Krywania. Niestety, pomyliliśmy się. Dalsza analiza kazała nam dojść do wniosku, że ten ledwo widoczny cypel to najprawdopodobniej Koprowy Wierch. Ale jeśli ktoś wie lepiej – z chęcią poznamy prawdę.