Tatry!
Całe Tatry przede mną!
Tylem o was przedumał, tylem za wami się stęsknił!
Jak liść oderwany od drzewa gnały mnie losy dziejowe przez pola, lasy, rzeki, ugory i bagna, przez rumowiska czarne i gruzy, patrzące oczodo- łami zakopconych murów, jak patrzy trup bezduszny na przechodzącego wędrowca: smutnie i obojętnie, a jednak straszliwie. Z całym skupie- niem i potęgą życia, którego już nie ma.
I oto znów na was patrzę, Tatry odwieczne, coście już na tyle nawałnic ze spokojem olbrzymów patrzyły i z litością nad mrowiem ludzkim, któ- re u stóp waszych pełza.
Wszystko minęło, lecz wyście przetrwały. Tak samo strzeliste, dumne i groźne jak w dniu onym, gdyście się wzniosły ponad poziom nizin i orlim okiem rozejrzałyście się po świecie szerokim.
Przeto w was jest moc rzeczy wiecznych i prostych. Tajemniczy urok świątyń, w których mieszka bóstwo nieznane, litujące się nad człowie- kiem, skazanym na tępe uderzenia maczug i jazgot szrapneli rozrywających wnętrzności.
Przeto stałyście się marzeniem i tęsknotą ludzi spragnionych modlitwy bezsłownej i słońca.
Całe Tatry przede mną!
Tylem o was przedumał, tylem za wami się stęsknił!
Jak liść oderwany od drzewa gnały mnie losy dziejowe przez pola, lasy, rzeki, ugory i bagna, przez rumowiska czarne i gruzy, patrzące oczodo- łami zakopconych murów, jak patrzy trup bezduszny na przechodzącego wędrowca: smutnie i obojętnie, a jednak straszliwie. Z całym skupie- niem i potęgą życia, którego już nie ma.
I oto znów na was patrzę, Tatry odwieczne, coście już na tyle nawałnic ze spokojem olbrzymów patrzyły i z litością nad mrowiem ludzkim, któ- re u stóp waszych pełza.
Wszystko minęło, lecz wyście przetrwały. Tak samo strzeliste, dumne i groźne jak w dniu onym, gdyście się wzniosły ponad poziom nizin i orlim okiem rozejrzałyście się po świecie szerokim.
Przeto w was jest moc rzeczy wiecznych i prostych. Tajemniczy urok świątyń, w których mieszka bóstwo nieznane, litujące się nad człowie- kiem, skazanym na tępe uderzenia maczug i jazgot szrapneli rozrywających wnętrzności.
Przeto stałyście się marzeniem i tęsknotą ludzi spragnionych modlitwy bezsłownej i słońca.
Mariusz
Zaruski, którego obeznani z historią Tatr powiążą z początkami TOPR-u, oraz
wspomną o jego mianie „księcia przewodników tatrzań-skich”, opisuje tymi słowy
swój powrót w ukochane góry po latach tułaczki, gdy wiatry gnały go to na
fronty I wojny światowej, to znów na miesiące żeglugi po morzach i oceanach.
Wspina się pomagając sobie uderzeniami czekana, by osiągnąwszy ostrze grani
objąć wzrokiem niemal cały obszar skalnego królestwa.
Panorama z Kościelca nie należy do najrozleglejszych. Ogranicza się głównie do szczytów otaczających Dolinę Gąsienicową. Daje co prawda szerszy pogląd na Tatry Zachodnie jednak z racji odległości gubią się one, nie imponując...
Cóż to jednak znaczyło dla nas, którym po raz pierwszy w życiu dane było spoglądać z wysokości ponad 2000 metrów na Tatry przybrane w zimową szatę. Czy przebywając na szczycie pragnęliśmy kontemplować niewysłowione piękno stworzenia? Czy może wspominaliśmy minione dni i miesiące, gdy z dala od gór i płynącej od niej niezwykłej siły, dźwigaliśmy pośród zakopconych murów i mrowia ludzkiego bagaż codzienności? Czy w tych wspomnieniach odcisnął się ślad wędrówek beskidzkimi grzbietami i tak pamiętnych wypadów na tatrzańskie szczyty? A może myśl wybiegała w przyszłość, z którą ma nastać osobliwy czas, którego uwieńczenie wymarzyliśmy sobie nigdzie indziej, tylko właśnie na tatrzańskich bezdrożach? Niech te pytania pozostaną bez odpowiedzi, i spoczywają w tej świątyni, gdzie nad człowiekiem lituje się bóstwo nieznane...
Panorama z Kościelca nie należy do najrozleglejszych. Ogranicza się głównie do szczytów otaczających Dolinę Gąsienicową. Daje co prawda szerszy pogląd na Tatry Zachodnie jednak z racji odległości gubią się one, nie imponując...
Cóż to jednak znaczyło dla nas, którym po raz pierwszy w życiu dane było spoglądać z wysokości ponad 2000 metrów na Tatry przybrane w zimową szatę. Czy przebywając na szczycie pragnęliśmy kontemplować niewysłowione piękno stworzenia? Czy może wspominaliśmy minione dni i miesiące, gdy z dala od gór i płynącej od niej niezwykłej siły, dźwigaliśmy pośród zakopconych murów i mrowia ludzkiego bagaż codzienności? Czy w tych wspomnieniach odcisnął się ślad wędrówek beskidzkimi grzbietami i tak pamiętnych wypadów na tatrzańskie szczyty? A może myśl wybiegała w przyszłość, z którą ma nastać osobliwy czas, którego uwieńczenie wymarzyliśmy sobie nigdzie indziej, tylko właśnie na tatrzańskich bezdrożach? Niech te pytania pozostaną bez odpowiedzi, i spoczywają w tej świątyni, gdzie nad człowiekiem lituje się bóstwo nieznane...
Rozmyślania
rozmyślaniami, ale pierwsze co uczyniliśmy, to rozgościliśmy się na szczycie,
siadając na skrawku folii. Następnie wygrzebaliśmy z plecaków zapasu słodyczy.
Nawet herbata tym razem była jeszcze słodka. Nie zwlekaliśmy także, by czym
prędzej obwieścić sukces rodzicom oraz i jeszcze kilku innym osobom, które
pozostały na nizinach, a zasłużyły sobie na taką wiadomość.
W tym miejscu Czytelnik po raz wtóry zderzy się z nieopartym na żadnych logicznych przesłankach sposobie myślenia Tomka. Postrzegając świat oczami XIX-wiecznego podróżnika za priorytet we wszelkich relacjach z wycieczek uznał unikanie elementów świadczących, że rzecz dzieje się współcześnie. Cóż tu jednak począć, skoro tak czytelnikom, jak współtowarzyszom górskich wędrówek, przysługuje prawo do czytania prawdy. Tym sposobem pojawiła się wzmianka o kolejce na Kasprowy, latarkach, wreszcie zdjęciu na Hali Gąsienicowej... Wielki to ból, ale bez tych drobiazgów przeczytanie choć fragmentu tekstu byłoby niepodobieństwem i skutkowało by najzwyczajniejszym zanudzeniem się na śmierć.
Dlatego też powstała poniższa wzmianka. Można by rzec – stenogram rozmowy Tomka z niemającą wówczas świadomości, gdzie dokładnie przebywa syn – mamą.
– Długo kazałem czekać na telefon, ale melduję się znad Zielonego Stawu Gąsienicowego.
– Gdzie jesteście? – dociekała najszacowniejsza rodzicielka.
– No mówię – siedzimy sobie i patrzymy z góry na Zielony Staw, Świnicę, Kasprowy...
– Czyli jesteście na Karbie? – mama mogła pochwalić się swoją znajomością Tatr, gdyż przed trzema laty wspięła się na ową przełęcz.
– Oczywiście, zgodnie z planem, a Karb był w planach...
– No mów w końcu gdzie jesteście?
– Powtarzam: siedzimy nad Zielonym Stawem Gąsienicowym – Tomek próbował jeszcze ratować się dwuznacznością.
– A więc na Karbie, tak?
– No a gdzie, – jednak trzeba było kapitulować – tak.
– Jaka pogoda, jak się wam idzie.
– Pogoda świetna. Już nie tak ciepło jak na Skupniowym Upłazie, ale nawet kurtki nie musiałem ubrać. Teraz co prawda zachmurzyło się i przez moment lekko poprószyło, ale prawie cały czas szliśmy w słońcu. A idzie się w porządku. Co prawda samo podejście na Karb było zabójcze, co chwila musieliśmy poprawiać raki, ale daliśmy radę. Teraz sobie odpoczniemy i za jakiś czas zaczniemy schodzić. Czasu jest w bród.
– Czyli musieliście założyć raki?
– No tak, bez nich raczej daleko byśmy nie zaszli – odpowiedział Tomek, tym razem zgodnie z prawdą.
– W takim razie łatwej drogi, dobrych widoków... I pamiętaj: twarz do słońca.
– Bez obawy, cały czas szliśmy pod słońce.
– To się cieszę, przynajmniej opalisz trochę tą swoją bledziznę.
– W takim razie zadzwonię jak zejdziemy na dół. Na razie.
– Uważajcie, pa!
Rozmowa skończyła się. Nie trzeba chyba wyjaśniać, że obaj dobrze bawiliśmy się, ale Paweł, który nie musiał uciekać się do kłamstwa, zapewne lepiej.
– Ciągle zastanawiam się: mówić, czy nie mówić – komentował Tomek, który nie zdążył jeszcze ochłonąć. – Jeśli powiem, to nie wcześniej, niż zejdziemy na dół. Tylko, niech to wszystko, ani chybi chciałbym jednak pojechać we wrześniu w Tatry.
– Aż tak źle? – dopytywał się Paweł.
– Nie, tylko ten Kościelec to jest dla mojej mamy chyba najbardziej przerażający szczyt. Byliśmy przecież raz na Karbie, ale mimo najusilniejszych starań, drogę wyżej miałem zamkniętą. Góra-potwór itp.
– Biada, biada.
– Tak jest, po trzykroć biada. Ale do kuzyna napiszę, co tam. Najwyżej będzie niespodzianka.
W tym miejscu Czytelnik po raz wtóry zderzy się z nieopartym na żadnych logicznych przesłankach sposobie myślenia Tomka. Postrzegając świat oczami XIX-wiecznego podróżnika za priorytet we wszelkich relacjach z wycieczek uznał unikanie elementów świadczących, że rzecz dzieje się współcześnie. Cóż tu jednak począć, skoro tak czytelnikom, jak współtowarzyszom górskich wędrówek, przysługuje prawo do czytania prawdy. Tym sposobem pojawiła się wzmianka o kolejce na Kasprowy, latarkach, wreszcie zdjęciu na Hali Gąsienicowej... Wielki to ból, ale bez tych drobiazgów przeczytanie choć fragmentu tekstu byłoby niepodobieństwem i skutkowało by najzwyczajniejszym zanudzeniem się na śmierć.
Dlatego też powstała poniższa wzmianka. Można by rzec – stenogram rozmowy Tomka z niemającą wówczas świadomości, gdzie dokładnie przebywa syn – mamą.
– Długo kazałem czekać na telefon, ale melduję się znad Zielonego Stawu Gąsienicowego.
– Gdzie jesteście? – dociekała najszacowniejsza rodzicielka.
– No mówię – siedzimy sobie i patrzymy z góry na Zielony Staw, Świnicę, Kasprowy...
– Czyli jesteście na Karbie? – mama mogła pochwalić się swoją znajomością Tatr, gdyż przed trzema laty wspięła się na ową przełęcz.
– Oczywiście, zgodnie z planem, a Karb był w planach...
– No mów w końcu gdzie jesteście?
– Powtarzam: siedzimy nad Zielonym Stawem Gąsienicowym – Tomek próbował jeszcze ratować się dwuznacznością.
– A więc na Karbie, tak?
– No a gdzie, – jednak trzeba było kapitulować – tak.
– Jaka pogoda, jak się wam idzie.
– Pogoda świetna. Już nie tak ciepło jak na Skupniowym Upłazie, ale nawet kurtki nie musiałem ubrać. Teraz co prawda zachmurzyło się i przez moment lekko poprószyło, ale prawie cały czas szliśmy w słońcu. A idzie się w porządku. Co prawda samo podejście na Karb było zabójcze, co chwila musieliśmy poprawiać raki, ale daliśmy radę. Teraz sobie odpoczniemy i za jakiś czas zaczniemy schodzić. Czasu jest w bród.
– Czyli musieliście założyć raki?
– No tak, bez nich raczej daleko byśmy nie zaszli – odpowiedział Tomek, tym razem zgodnie z prawdą.
– W takim razie łatwej drogi, dobrych widoków... I pamiętaj: twarz do słońca.
– Bez obawy, cały czas szliśmy pod słońce.
– To się cieszę, przynajmniej opalisz trochę tą swoją bledziznę.
– W takim razie zadzwonię jak zejdziemy na dół. Na razie.
– Uważajcie, pa!
Rozmowa skończyła się. Nie trzeba chyba wyjaśniać, że obaj dobrze bawiliśmy się, ale Paweł, który nie musiał uciekać się do kłamstwa, zapewne lepiej.
– Ciągle zastanawiam się: mówić, czy nie mówić – komentował Tomek, który nie zdążył jeszcze ochłonąć. – Jeśli powiem, to nie wcześniej, niż zejdziemy na dół. Tylko, niech to wszystko, ani chybi chciałbym jednak pojechać we wrześniu w Tatry.
– Aż tak źle? – dopytywał się Paweł.
– Nie, tylko ten Kościelec to jest dla mojej mamy chyba najbardziej przerażający szczyt. Byliśmy przecież raz na Karbie, ale mimo najusilniejszych starań, drogę wyżej miałem zamkniętą. Góra-potwór itp.
– Biada, biada.
– Tak jest, po trzykroć biada. Ale do kuzyna napiszę, co tam. Najwyżej będzie niespodzianka.
Powróciliśmy
do górskich tematów. Przemierzyliśmy Orlą Perć, przyjrzeliśmy się dokładnie
podejściu na Świnicką Przełęcz, wybiegając coraz to bardziej w kierunku Tatr
Zachodnich. Nagle zamilkliśmy, gdyż jakieś małe stworzenie wyfrunęło gdzieś z
ziejącej nad Czarnym Stawem przepaści. Trzepocząc skrzydłami, mały ptaszek, jak
zgodnie stwierdziliśmy należący do rodziny wróblowatych, przysiadł sobie na
kamieniu kilka kroków od nas, ciekawie przyglądając się natrętom, którzy
ośmielili się wspiąć tak wysoko. A może jednak spodziewał się zastać tutaj
gości? Niespłoszony naszym towarzystwem spacerował sobie po śniegu, co jakiś
czas wydziobując pozostawione przez poprzednich zdobywców szczytu okruchy. Jak
gdyby nigdy nic przechodził ledwie pół metra od skierowanych w jego stronę
ostrzy raków.
– Niesamowite – szepnęliśmy niemal jednocześnie.
Ptak nic nie robił sobie z naszych głosów, bez lęku przechadzając się po wierzchołku Kościelca.
W tym miejscu po raz wtóry w historii naszej strony, piszący te słowa czuje się zobowiązany przestrzec Czytelnika przed zgorszeniem. Rzetelność każe jednak wspomnieć o niechlubnym czynie, jakiego dopuściliśmy się z pełną premedytacją. Na szczęście owa ciążąca na nas hańba nie wiąże się z wyznaniem Tomka, który później, podczas zejścia, wyznał że o niczym tak nie marzy jak o talerzu rosołu, a Paweł spróbował odnieść to wyznanie do nagłego zniknięcia naszego miłego towarzysza. Wręcz przeciwnie – zależało nam, by jak najdłużej cieszyć się obecnością sympatycznego stworzenia. Stąd Paweł – mało kto jest w stanie pojąć ile musiało go to kosztować – ułamał kilka okruchów ostatniej bułki, która uchowała mu się jeszcze w plecaku. Głodne zwierzątko nie pogardziło takim darem. Zanim jednak Czytelnik zgani nasze postępowanie, musi wpierw uświadomić sobie, iż bez tego odstępstwa od dekalogu turysty, nie mógłby poznać naszego przedstawionego na poniższych zdjęciach bohatera.
– Niesamowite – szepnęliśmy niemal jednocześnie.
Ptak nic nie robił sobie z naszych głosów, bez lęku przechadzając się po wierzchołku Kościelca.
W tym miejscu po raz wtóry w historii naszej strony, piszący te słowa czuje się zobowiązany przestrzec Czytelnika przed zgorszeniem. Rzetelność każe jednak wspomnieć o niechlubnym czynie, jakiego dopuściliśmy się z pełną premedytacją. Na szczęście owa ciążąca na nas hańba nie wiąże się z wyznaniem Tomka, który później, podczas zejścia, wyznał że o niczym tak nie marzy jak o talerzu rosołu, a Paweł spróbował odnieść to wyznanie do nagłego zniknięcia naszego miłego towarzysza. Wręcz przeciwnie – zależało nam, by jak najdłużej cieszyć się obecnością sympatycznego stworzenia. Stąd Paweł – mało kto jest w stanie pojąć ile musiało go to kosztować – ułamał kilka okruchów ostatniej bułki, która uchowała mu się jeszcze w plecaku. Głodne zwierzątko nie pogardziło takim darem. Zanim jednak Czytelnik zgani nasze postępowanie, musi wpierw uświadomić sobie, iż bez tego odstępstwa od dekalogu turysty, nie mógłby poznać naszego przedstawionego na poniższych zdjęciach bohatera.
Napatrzywszy
się do woli na niezwykłe zjawisko, jakim bez wątpienia jest możliwość
obserwowania z bliska tak płochliwego stworzenia, na powrót zajęło nas
przyglądanie się szczytom. I może panorama z Kościelca nie
zapadła by nam głęboko w pamięci, gdyby nie pewien detal...
– Tak... Z Tatr Wysokich poza Orlą Percią to mamy w zasadzie tylko Rysy, Wysoką, Mięgusze i ten niepozorny szczyt wychodzący z nad Mylnej Przełęczy. Tylko co to może być?
Paweł pomyślał chwilę, ale też nie doszedł do żadnego sensownego wniosku.
– Stawiałbym, że to gdzieś w okolicach Hrubego... – ciągnął Tomek. – Cóż, trudno.
– Bo tu mamy Gąsienicową Turnię, Niebieską Turnię i Zawrat... Zawrac...
– Zaraz, zaraz – Tomek postanowił pomóc w znalezieniu właściwego słowa – Zawratową.
– Właśnie. A ta przełęcz na wprost to Zawrat?
– Nie wiem, czy nie będzie zasłonięty...
– Ale jest gdzieś tam?
– Tak, oczywiście. Zresztą widzimy Zawratowy Żleb.
– A tu w dole to ciemne to Zmarzły Staw.
– Duży co prawda, ale co innego może to być?
I tak dalej, i tak dalej. Od szczytu do szczytu, od przełęczy do przełęczy, szlakiem i bez szlaku. Można by bez końca. Niemniej w końcu trzeba było pomyśleć o powrocie.
Wstaliśmy więc, by rozprostować nogi, zwinąć folię i jakby było nam mało – rozejrzeć się jeszcze raz wokół. Paweł niespodziewanie utkwił wzrok w jednym miejscu i upłynęło kilka chwil, nim wydusił:
– Widzisz?
Tomek też zauważył już ledwo widoczny cypelek wystający znad grzbietu Małego Koziego Wierchu, lecz wbrew zwyczajowi nie próbował nawet zgadywać, cóż to może być.
– Jak siedzieliśmy to, nie było go widać! Nie do wiary.
Teraz dopiero Tomek rozpoznał Pawłowe zamysły
– Ano, niczego sobie... Nasz pan dyrektor to pewnie nie zobaczyłby tego szczytu...
Przez chwilę rozstrzygaliśmy, kto ten szczyt miał szansę zobaczyć, a kto nie – ze względu na wzrost, spostrzegawczość, wzrok. Komu na niewiele by się zdałyby się „bryle jak lornety”, a kto gołym okiem dostrzegłby jeśli jakiś człowiek stanął na tym wierzchołku.
– Widzimy go dokładnie na południu – Paweł postanowił najwyraźniej podjąć się próby rozwiązania zagadki. – szkoda że nie mamy mapy.
– Z atlasem też powinniśmy dać radę.
Paweł wziął do ręki „Praktyczny atlas Tatr”.
– Niech mnie wieloryb połknie jeśli to nie... Tylko czy to możliwe. – głośno myślał Tomek.
Tymczasem towarzysz nakreślił linię w kierunku południowym.
– Krywań! – padło w końcu to tajemne słowo, którego siła wyrazu była tak wielka, że poniechaliśmy dalszej analizy. – Teraz już o nic się nie pytam. Czy jest w ogóle jakiś wybitny szczyt w Tatrach z którego nie widać Krywania!
– Nie do wiary – zachwycał się Tomek i niewiele mu brakowało by zaintonować przyśpiewkę: Krywaniu, Krywaniu wysoki.
Zamiast tego namyślił się głęboko i po chwili rzucił odkrywczą myśl.
– Jest jednak szczyt w Tatrach, z którego nie widać Krywania.
– W Zachodnich? – zainteresował się Paweł.
– Nie, w Wysokich.
– Hm... – minęła dłuższa chwila, nim zakończył przegląd wszystkich panoram, które pozostawiły jakiś ślad w pamięci – Nie zgadnę.
– A no widzisz. To jak z Wysoką. Krywań. Jedno tylko można zarzucić panoramie z Wysokiej – to, że nie widać z niej samej Wysokiej, jakoś tak mówił Świerz [tak na prawdę był to Chałubiński – przyp. red.].
– Wiesz co, jedno jest ciekawe. – zaczął Paweł – wynikałoby z tego, że z Kościelca widać Krywań, a z Krywania nie widać Kościelca!
– Faktycznie – wykrzyknął zaskoczony, ale i olśniony tą myślą Tomek. – Ha, co najwyżej widać samego człowieka, czy też dokładniej jego głowę. Jeszcze lepiej. Mam pomysł, trzeba będzie zadać komuś pytanie, czy jest taki jeden szczyt, z którego widać drugi, ale z tego drugiego nie widać pierwszego. Ciekawe, jak rozwiązał by tę zagadkę!
Paweł zrozumiał w lot o kim mowa.
– Tak... Z Tatr Wysokich poza Orlą Percią to mamy w zasadzie tylko Rysy, Wysoką, Mięgusze i ten niepozorny szczyt wychodzący z nad Mylnej Przełęczy. Tylko co to może być?
Paweł pomyślał chwilę, ale też nie doszedł do żadnego sensownego wniosku.
– Stawiałbym, że to gdzieś w okolicach Hrubego... – ciągnął Tomek. – Cóż, trudno.
– Bo tu mamy Gąsienicową Turnię, Niebieską Turnię i Zawrat... Zawrac...
– Zaraz, zaraz – Tomek postanowił pomóc w znalezieniu właściwego słowa – Zawratową.
– Właśnie. A ta przełęcz na wprost to Zawrat?
– Nie wiem, czy nie będzie zasłonięty...
– Ale jest gdzieś tam?
– Tak, oczywiście. Zresztą widzimy Zawratowy Żleb.
– A tu w dole to ciemne to Zmarzły Staw.
– Duży co prawda, ale co innego może to być?
I tak dalej, i tak dalej. Od szczytu do szczytu, od przełęczy do przełęczy, szlakiem i bez szlaku. Można by bez końca. Niemniej w końcu trzeba było pomyśleć o powrocie.
Wstaliśmy więc, by rozprostować nogi, zwinąć folię i jakby było nam mało – rozejrzeć się jeszcze raz wokół. Paweł niespodziewanie utkwił wzrok w jednym miejscu i upłynęło kilka chwil, nim wydusił:
– Widzisz?
Tomek też zauważył już ledwo widoczny cypelek wystający znad grzbietu Małego Koziego Wierchu, lecz wbrew zwyczajowi nie próbował nawet zgadywać, cóż to może być.
– Jak siedzieliśmy to, nie było go widać! Nie do wiary.
Teraz dopiero Tomek rozpoznał Pawłowe zamysły
– Ano, niczego sobie... Nasz pan dyrektor to pewnie nie zobaczyłby tego szczytu...
Przez chwilę rozstrzygaliśmy, kto ten szczyt miał szansę zobaczyć, a kto nie – ze względu na wzrost, spostrzegawczość, wzrok. Komu na niewiele by się zdałyby się „bryle jak lornety”, a kto gołym okiem dostrzegłby jeśli jakiś człowiek stanął na tym wierzchołku.
– Widzimy go dokładnie na południu – Paweł postanowił najwyraźniej podjąć się próby rozwiązania zagadki. – szkoda że nie mamy mapy.
– Z atlasem też powinniśmy dać radę.
Paweł wziął do ręki „Praktyczny atlas Tatr”.
– Niech mnie wieloryb połknie jeśli to nie... Tylko czy to możliwe. – głośno myślał Tomek.
Tymczasem towarzysz nakreślił linię w kierunku południowym.
– Krywań! – padło w końcu to tajemne słowo, którego siła wyrazu była tak wielka, że poniechaliśmy dalszej analizy. – Teraz już o nic się nie pytam. Czy jest w ogóle jakiś wybitny szczyt w Tatrach z którego nie widać Krywania!
– Nie do wiary – zachwycał się Tomek i niewiele mu brakowało by zaintonować przyśpiewkę: Krywaniu, Krywaniu wysoki.
Zamiast tego namyślił się głęboko i po chwili rzucił odkrywczą myśl.
– Jest jednak szczyt w Tatrach, z którego nie widać Krywania.
– W Zachodnich? – zainteresował się Paweł.
– Nie, w Wysokich.
– Hm... – minęła dłuższa chwila, nim zakończył przegląd wszystkich panoram, które pozostawiły jakiś ślad w pamięci – Nie zgadnę.
– A no widzisz. To jak z Wysoką. Krywań. Jedno tylko można zarzucić panoramie z Wysokiej – to, że nie widać z niej samej Wysokiej, jakoś tak mówił Świerz [tak na prawdę był to Chałubiński – przyp. red.].
– Wiesz co, jedno jest ciekawe. – zaczął Paweł – wynikałoby z tego, że z Kościelca widać Krywań, a z Krywania nie widać Kościelca!
– Faktycznie – wykrzyknął zaskoczony, ale i olśniony tą myślą Tomek. – Ha, co najwyżej widać samego człowieka, czy też dokładniej jego głowę. Jeszcze lepiej. Mam pomysł, trzeba będzie zadać komuś pytanie, czy jest taki jeden szczyt, z którego widać drugi, ale z tego drugiego nie widać pierwszego. Ciekawe, jak rozwiązał by tę zagadkę!
Paweł zrozumiał w lot o kim mowa.
Pobytu na
Kościelcu nie mogliśmy jednak przeciągać w nieskończoność.
Najbliższe 10 minut wymagało szczególnej koncentracji. Byle tylko poradzić sobie z tym prożkiem tuż pod szczytem. Z braku asekuracji postano-wiliśmy podejść do rzeczy... asekuracyjnie, uznając że najbezpieczniej będzie zejść „na lekko”, bez zbędnego obciążenia. Dlatego Tomek zostawił na górze plecak i kijki. Maksimum koncentracji i spokój płynący z „modlitwy bezsłownej” wystarczyły, by powoli opuścić się i bez najmniejszego uszczerbku wylądować na bezpiecznym gruncie. Zęby raków głęboko wbiły się w śnieg. Uff!
Zadaniem Pawła było podanie wszystkich szpargałów pierwszemu uratowanemu z opresji. Gdy się z tym uporał, pozostało tylko samemu ewakuować się ze szczytu. Jeszcze chwila nerwów – i pierwsze niebezpieczeństwo zażegnane.
Kontynuowaliśmy zejście, bacząc na każdy krok. Bez problemów poradziliśmy sobie z pierwszą napotkaną przy podejściu skalną niespodzianką. Teraz pozostało zachować zimną krew i zakos za zakosem obniżać się ku przełęczy.
Już podczas pokonywania owych trzech stopni, za którymi otwierał się stosunkowo bezpieczny teren spostrzegliśmy zmierzających ku szczytowi dwóch mężczyzn. Czekany w dłoniach, półautomaty na butach, markowe wyposażenie... cóż, zimą trudno o pokaz mody podobny do tych, które można oglądać w wakacyjne miesiące nad Morskim Okiem. To byli pierwsi ludzie spotkani po ponad pięciu godzinach samotnej wspinaczki. I nie wiedzieć, czy to dlatego, że jedyną istotą żywą, jaką napotkaliśmy w tym czasie był ów przedstawiciel wróblowatych z wierzchołka Kościelca, czy też na skutek z trudem tłumionego nieodzowną koncentracją zmęczenia, a może było to preludium do owej inwencji twórczej, tudzież natchnienia, zapowiadające powstanie tego ciut zbyt obszernego opowiadania – niemniej Tomek po obowiązkowym „cześć”, nazbyt emocjonalnie wypalił:
– Niesamowita jest ta cisza, ta pustka w Tatrach! Na samym szczycie spotkaliśmy tylko małego ptaszka, który nie obawiał się podejść do nas na dosłownie pół metra. Niezwykłe.
Adresaci tych słów milczeli przez chwilę, najwyraźniej zaskoczeni tak osobliwym powitaniem. W końcu zdecydowali się dowieść, że twardo stąpają po ziemi.
– Z tymi kijkami to macie niełatwo – zauważył młodszy mężczyzna, sprawiający wrażenie bardziej rozmownego od swego towarzysza.
– Nie narzekamy – zaoponował Tomek. – Poradziliśmy sobie bez tych młotków i nie mieliśmy żadnych kłopotów. Do szczytu jest jeszcze jakieś 10-15 minut.
– Nie więcej niż 10 – sprecyzował Paweł.
Czy to na skutek nazwania niezbędnej części ekwipunku młotkiem, albo też po dostrzeżeniu profesjonalnych jak mało które raków, na obliczach obu panów pojawił się z trudem skrywany, ironiczny uśmiech.
Życząc sobie wzajemnie powodzenia obie dwójki ruszyły każda w swoją stronę.
Najbliższe 10 minut wymagało szczególnej koncentracji. Byle tylko poradzić sobie z tym prożkiem tuż pod szczytem. Z braku asekuracji postano-wiliśmy podejść do rzeczy... asekuracyjnie, uznając że najbezpieczniej będzie zejść „na lekko”, bez zbędnego obciążenia. Dlatego Tomek zostawił na górze plecak i kijki. Maksimum koncentracji i spokój płynący z „modlitwy bezsłownej” wystarczyły, by powoli opuścić się i bez najmniejszego uszczerbku wylądować na bezpiecznym gruncie. Zęby raków głęboko wbiły się w śnieg. Uff!
Zadaniem Pawła było podanie wszystkich szpargałów pierwszemu uratowanemu z opresji. Gdy się z tym uporał, pozostało tylko samemu ewakuować się ze szczytu. Jeszcze chwila nerwów – i pierwsze niebezpieczeństwo zażegnane.
Kontynuowaliśmy zejście, bacząc na każdy krok. Bez problemów poradziliśmy sobie z pierwszą napotkaną przy podejściu skalną niespodzianką. Teraz pozostało zachować zimną krew i zakos za zakosem obniżać się ku przełęczy.
Już podczas pokonywania owych trzech stopni, za którymi otwierał się stosunkowo bezpieczny teren spostrzegliśmy zmierzających ku szczytowi dwóch mężczyzn. Czekany w dłoniach, półautomaty na butach, markowe wyposażenie... cóż, zimą trudno o pokaz mody podobny do tych, które można oglądać w wakacyjne miesiące nad Morskim Okiem. To byli pierwsi ludzie spotkani po ponad pięciu godzinach samotnej wspinaczki. I nie wiedzieć, czy to dlatego, że jedyną istotą żywą, jaką napotkaliśmy w tym czasie był ów przedstawiciel wróblowatych z wierzchołka Kościelca, czy też na skutek z trudem tłumionego nieodzowną koncentracją zmęczenia, a może było to preludium do owej inwencji twórczej, tudzież natchnienia, zapowiadające powstanie tego ciut zbyt obszernego opowiadania – niemniej Tomek po obowiązkowym „cześć”, nazbyt emocjonalnie wypalił:
– Niesamowita jest ta cisza, ta pustka w Tatrach! Na samym szczycie spotkaliśmy tylko małego ptaszka, który nie obawiał się podejść do nas na dosłownie pół metra. Niezwykłe.
Adresaci tych słów milczeli przez chwilę, najwyraźniej zaskoczeni tak osobliwym powitaniem. W końcu zdecydowali się dowieść, że twardo stąpają po ziemi.
– Z tymi kijkami to macie niełatwo – zauważył młodszy mężczyzna, sprawiający wrażenie bardziej rozmownego od swego towarzysza.
– Nie narzekamy – zaoponował Tomek. – Poradziliśmy sobie bez tych młotków i nie mieliśmy żadnych kłopotów. Do szczytu jest jeszcze jakieś 10-15 minut.
– Nie więcej niż 10 – sprecyzował Paweł.
Czy to na skutek nazwania niezbędnej części ekwipunku młotkiem, albo też po dostrzeżeniu profesjonalnych jak mało które raków, na obliczach obu panów pojawił się z trudem skrywany, ironiczny uśmiech.
Życząc sobie wzajemnie powodzenia obie dwójki ruszyły każda w swoją stronę.
I znów
monotonne zejście. Promienie słońca znów zaczęły przebijać się przez chmury.
Minął dłuższy czas, nim znaleźliśmy się w pobliżu miejsca, gdzie podchodząc
zeszliśmy ze szlaku. Tym razem nie eksperymentowaliśmy, zdając się na wydeptany
ślad. Tym sposobem odnaleźliśmy wspomniane wcześniej pochyłe płyty, których
tajemnicze zniknięcie zastanawiało nas podczas wspinaczki na szczyt. Co się
jednak okazało? Tamtędy za Chiny nie dało się zejść. Lita skała pokryta była
cienką warstwą lodu, miejscami ukrytą pod zdradzieckim białym puchem.
– A to heca! To zgubienie szlaku było zbawienne, bo kto wie, czy natknąwszy się na takie oblodzenie pchalibyśmy się tak wysoko – zauważył Tomek.
– Wesoło. Raczej tędy nie zejdziemy. Może to jest mikst?
Paweł zadał to ostatnie pytanie, gdyż swego czasu Michał Ćmok ostrzegał nad przed ową mieszanką skały i lodu. Podczas podejścia Tomek rzucił to hasło, co poskutkowało nawałem pytań, czy to jest ów mikst, czy może tamto...
– No, to już prędzej. Ale dajmy temu pokój. Najlepiej powiedzieć po prostu – oblodzenie.
Jako że nie mieliśmy ochoty szukać własnego tropu sprzed dwóch godzin, postanowiliśmy obejść niebezpieczne miejsce trochę mniejszym łukiem. Teren okazał się wybitnie niegościnny. Miejsc, które dawały pewne oparcie zębom raków było jak na lekarstwo. Stąpając z największą ostrożnością, zeszliśmy wreszcie na stokroć bardziej przyjazną od śliskiego progu skalnego ścieżkę.
Wyczerpanie coraz dobitniej dawało znać o sobie. Przełęcz jak na złość jakby się nie przybliżała. Natomiast czuliśmy już na sobie oddech depczących nam po piętach mężczyzn, którzy nie zamarudziwszy długo na szczycie, sprawnie schodzili w dół.
Nareszcie. Karb. Niewiele brakowało, by nasi następcy przegonili nas przed przełęczą. Ale znaleźliśmy się na niej prawie równocześnie. Po raz kolejny tego dnia poprosiliśmy o przysługę.
– Dajcie ten aparat młodemu – odpowiedział idący na przedzie.
– Możemy prosić o zdjęcie? – ponowiliśmy pytanie.
– Jasne. Z Kościelcem, tak? – młodszy z panów ciekawie przyglądał się pokrętłu i przyciskom urządzenia.
– A jakże! – odpowiedział Tomek, choć najchętniej rzekłby „z Gubałówką”. A widząc jego zainteresowanie zmianą parametrów zdjęcia, dodał: – wszystko jest przygotowane.
– A to heca! To zgubienie szlaku było zbawienne, bo kto wie, czy natknąwszy się na takie oblodzenie pchalibyśmy się tak wysoko – zauważył Tomek.
– Wesoło. Raczej tędy nie zejdziemy. Może to jest mikst?
Paweł zadał to ostatnie pytanie, gdyż swego czasu Michał Ćmok ostrzegał nad przed ową mieszanką skały i lodu. Podczas podejścia Tomek rzucił to hasło, co poskutkowało nawałem pytań, czy to jest ów mikst, czy może tamto...
– No, to już prędzej. Ale dajmy temu pokój. Najlepiej powiedzieć po prostu – oblodzenie.
Jako że nie mieliśmy ochoty szukać własnego tropu sprzed dwóch godzin, postanowiliśmy obejść niebezpieczne miejsce trochę mniejszym łukiem. Teren okazał się wybitnie niegościnny. Miejsc, które dawały pewne oparcie zębom raków było jak na lekarstwo. Stąpając z największą ostrożnością, zeszliśmy wreszcie na stokroć bardziej przyjazną od śliskiego progu skalnego ścieżkę.
Wyczerpanie coraz dobitniej dawało znać o sobie. Przełęcz jak na złość jakby się nie przybliżała. Natomiast czuliśmy już na sobie oddech depczących nam po piętach mężczyzn, którzy nie zamarudziwszy długo na szczycie, sprawnie schodzili w dół.
Nareszcie. Karb. Niewiele brakowało, by nasi następcy przegonili nas przed przełęczą. Ale znaleźliśmy się na niej prawie równocześnie. Po raz kolejny tego dnia poprosiliśmy o przysługę.
– Dajcie ten aparat młodemu – odpowiedział idący na przedzie.
– Możemy prosić o zdjęcie? – ponowiliśmy pytanie.
– Jasne. Z Kościelcem, tak? – młodszy z panów ciekawie przyglądał się pokrętłu i przyciskom urządzenia.
– A jakże! – odpowiedział Tomek, choć najchętniej rzekłby „z Gubałówką”. A widząc jego zainteresowanie zmianą parametrów zdjęcia, dodał: – wszystko jest przygotowane.
Nie
zadaliśmy sobie trudu, by znaleźć możliwie najlepsze miejsce na odpoczynek. Co
innego starszy jegomość, który zdążył w tym czasie oddalić się o kilkanaście
kroków.
– 2 godziny i 10 minuty – poinformował drugiego, gdy ten uporał się z pracą fotografa.
– Długo – skomentował młodszy.
Spojrzeliśmy po sobie, gdyż nasz czas na odcinku Karb – Kościelec – Karb przekraczał 3 godziny.
– Skąd jesteście? – przerwał ciszę nieusatysfakcjonowany czasem osobnik.
– Ze Śląska. Bytom, Katowice – poinformował Paweł.
– O, to macie blisko.
„Hm, ci z Krakowa mówią, że mamy daleko” – mruknął, a na głos zapytał – A wy?
Chwila ciszy zdawała się wskazywać, że pytanie nie doszło do uszu...
– Z nad morza? – dopytał się Tomek, jednak w tym czasie z ust zapytanego padło tej samej treści oznajmienie.
– Z nad morza? – ponowił, ten który sam zagłuszył sobie odpowiedź.
Paweł spojrzał z ukosa na towarzysza, który dzięki temu zorientował, iż odpowiedź już padła. Może dlatego wziął na siebie ciężar rozmowy:
– A dokładniej?
– Z Trójmiasta.
Tomek przybrał niemądry wyraz twarzy i prowokacyjnie zadał kolejne pytanie, na które jednak nie uzyskał odpowiedzi:
– Z Trójmiasta?
Wymieniliśmy jeszcze kilka niczego nie wnoszących kwestii. Skończyło się jak można było przypuszczać: „bo wy sobie, a my sobie, każdy sobie rzepkę skrobie”.
Tak kończył się powoli dzień, który – jeśli rozpatrywać rzecz w kategoriach sportowych – przyniósł nam jak dotychczas życiowy górski sukces. Napięcie opadło, a wraz z nim odpłynęły i siły. Zgodnie ustaliliśmy, w obawie przed ślizganiem się na zleżałym śniegu, że jeszcze nie czas by zdejmować raki. W końcu padło nieubłagane hasło do wymarszu.
Przy okazji takich zejść zwykło się mówić: „zbiegaliśmy”. Cóż, autor poważnie minąłby się z prawdą, używając tego słowa, bo co tu dużo mówić – ani było nam w głowie raźno sfruwać w dół, jak zwykliśmy czynić przy okazji letnich wypadów. Nie minął nawet kwadrans, gdy niechęć do żelastwa na nogach urosła do takich rozmiarów, by nie zważając na nic zzuć to dokuczające coraz bardziej badziewie. Gwoli sprawiedliwości należy jednak przyznać, że raki, mimo początkowych kłopotów, w ostatecznym rozrachunku zdały egzamin.
Idąc raz przedeptaną ścieżką, raz zaś śladami narciarzy, zdążaliśmy ku rozdrożu, gdzie nasza ścieżka łączyła się z czarnymi znakami wiodącymi na Świnicką Przełęcz. Świeży śnieg dawał pewne oparcie. Na przekór naszym obawom, mimo wysokiej temperatury nie rozmiękł. Łatwo jednak było o fałszywy krok, co potwierdzały liczne zagłębienia, w które zapadali się nasi poprzednicy na szlaku. Tomek, widząc zagradzający drogę wał śniegu nawianego na płaty kosówki, wiedział co się święci:
– Niech mnie wieloryb połknie, jeśli za chwilę nie wpadnę w jakąś paskudną dziurę!
Uszliśmy kilkadziesiąt kroków, aż nagle idący na przedzie Tomek zachwiał się, po czym cała prawa noga pogrążyła się głęboko w śniegu. Pokiwał głową i wydobył się z pułapki. Uszedł jednak ledwo kilka kroków, gdy sytuacja się powtórzyła. Zza pleców dobiegał z trudem tłumiony Pawłowy śmiech.
– To nie jest śmieszne – żachnęła się ofiara śnieżnych zasadzek.
Jednocześnie Tomek spróbował wydobyć się z jamy, z takim jednak skutkiem, że i druga noga pogrążyła się w głębokiej próżni, a prawa niemal zupełnie w niej zniknęła.
W tej sytuacji niepodobna było opanować wesołości.
– Do kroćset... Tutaj nietrudno o skręcenie nogi. Pod tym śniegiem są głazy i kosówka – rzucał gromy świeżo upieczony zdobywca Kościelca, zerkając w wyrzeźbiony przez siebie ponad metrowej głębokości komin.
– 2 godziny i 10 minuty – poinformował drugiego, gdy ten uporał się z pracą fotografa.
– Długo – skomentował młodszy.
Spojrzeliśmy po sobie, gdyż nasz czas na odcinku Karb – Kościelec – Karb przekraczał 3 godziny.
– Skąd jesteście? – przerwał ciszę nieusatysfakcjonowany czasem osobnik.
– Ze Śląska. Bytom, Katowice – poinformował Paweł.
– O, to macie blisko.
„Hm, ci z Krakowa mówią, że mamy daleko” – mruknął, a na głos zapytał – A wy?
Chwila ciszy zdawała się wskazywać, że pytanie nie doszło do uszu...
– Z nad morza? – dopytał się Tomek, jednak w tym czasie z ust zapytanego padło tej samej treści oznajmienie.
– Z nad morza? – ponowił, ten który sam zagłuszył sobie odpowiedź.
Paweł spojrzał z ukosa na towarzysza, który dzięki temu zorientował, iż odpowiedź już padła. Może dlatego wziął na siebie ciężar rozmowy:
– A dokładniej?
– Z Trójmiasta.
Tomek przybrał niemądry wyraz twarzy i prowokacyjnie zadał kolejne pytanie, na które jednak nie uzyskał odpowiedzi:
– Z Trójmiasta?
Wymieniliśmy jeszcze kilka niczego nie wnoszących kwestii. Skończyło się jak można było przypuszczać: „bo wy sobie, a my sobie, każdy sobie rzepkę skrobie”.
Tak kończył się powoli dzień, który – jeśli rozpatrywać rzecz w kategoriach sportowych – przyniósł nam jak dotychczas życiowy górski sukces. Napięcie opadło, a wraz z nim odpłynęły i siły. Zgodnie ustaliliśmy, w obawie przed ślizganiem się na zleżałym śniegu, że jeszcze nie czas by zdejmować raki. W końcu padło nieubłagane hasło do wymarszu.
Przy okazji takich zejść zwykło się mówić: „zbiegaliśmy”. Cóż, autor poważnie minąłby się z prawdą, używając tego słowa, bo co tu dużo mówić – ani było nam w głowie raźno sfruwać w dół, jak zwykliśmy czynić przy okazji letnich wypadów. Nie minął nawet kwadrans, gdy niechęć do żelastwa na nogach urosła do takich rozmiarów, by nie zważając na nic zzuć to dokuczające coraz bardziej badziewie. Gwoli sprawiedliwości należy jednak przyznać, że raki, mimo początkowych kłopotów, w ostatecznym rozrachunku zdały egzamin.
Idąc raz przedeptaną ścieżką, raz zaś śladami narciarzy, zdążaliśmy ku rozdrożu, gdzie nasza ścieżka łączyła się z czarnymi znakami wiodącymi na Świnicką Przełęcz. Świeży śnieg dawał pewne oparcie. Na przekór naszym obawom, mimo wysokiej temperatury nie rozmiękł. Łatwo jednak było o fałszywy krok, co potwierdzały liczne zagłębienia, w które zapadali się nasi poprzednicy na szlaku. Tomek, widząc zagradzający drogę wał śniegu nawianego na płaty kosówki, wiedział co się święci:
– Niech mnie wieloryb połknie, jeśli za chwilę nie wpadnę w jakąś paskudną dziurę!
Uszliśmy kilkadziesiąt kroków, aż nagle idący na przedzie Tomek zachwiał się, po czym cała prawa noga pogrążyła się głęboko w śniegu. Pokiwał głową i wydobył się z pułapki. Uszedł jednak ledwo kilka kroków, gdy sytuacja się powtórzyła. Zza pleców dobiegał z trudem tłumiony Pawłowy śmiech.
– To nie jest śmieszne – żachnęła się ofiara śnieżnych zasadzek.
Jednocześnie Tomek spróbował wydobyć się z jamy, z takim jednak skutkiem, że i druga noga pogrążyła się w głębokiej próżni, a prawa niemal zupełnie w niej zniknęła.
W tej sytuacji niepodobna było opanować wesołości.
– Do kroćset... Tutaj nietrudno o skręcenie nogi. Pod tym śniegiem są głazy i kosówka – rzucał gromy świeżo upieczony zdobywca Kościelca, zerkając w wyrzeźbiony przez siebie ponad metrowej głębokości komin.
Opuściliśmy
niegościnny teren i zdążaliśmy ku Hali Gąsienicowej czarnym szlakiem. W
międzyczasie przekonaliśmy się, że i Świnica musiała dzisiaj poddać się swoim
zdobywcom, gdyż od jej szczytu, w kierunku Świnickiej Przełęczy, poruszały się
trzy ciemne punkty. Kościelec i Świnica przedstawiały się naprawdę imponująco.
Mieliśmy nadzieję dogonić turystkę, którą po wyjściu zza jednego zakrętów
ujrzeliśmy w odległości ledwie minuty marszu przed sobą i po raz wtóry
uwiecznić swe oblicza na tle granitowych turni. Okazało się jednak, że nie doceniliśmy
możliwości szybko oddalającej się od nas pani – a może przeceniliśmy własne,
coraz bardziej wątłe siły...
Tym sposobem znaleźliśmy się na brzegu Zielonego Stawu. Początkowo myśleliśmy przeprawić się po jego zlodzonej tafli, jednak z bliska wyglądała ona wybitnie niezachęcająco. Słońce chowało się za szczytem Beskidu, uświadamiając nam, że czas płynie nadzwyczaj szybko. Wiedzieliśmy jednak, że zostały jeszcze 3 godziny dnia, więc niespiesznie zbliżaliśmy się do wyciągu krzesełkowego, obeszliśmy jego dolną stację i w niewielkiej odległości od niej zrzuciliśmy plecaki, by przyjrzeć się panoramie od Kasprowego po Koszystą, a nade wszystko dać sobie chwilę wytchnienia. Już po chwili mieliśmy się przekonać, że był to pierwszorzędny pomysł.
Tym sposobem znaleźliśmy się na brzegu Zielonego Stawu. Początkowo myśleliśmy przeprawić się po jego zlodzonej tafli, jednak z bliska wyglądała ona wybitnie niezachęcająco. Słońce chowało się za szczytem Beskidu, uświadamiając nam, że czas płynie nadzwyczaj szybko. Wiedzieliśmy jednak, że zostały jeszcze 3 godziny dnia, więc niespiesznie zbliżaliśmy się do wyciągu krzesełkowego, obeszliśmy jego dolną stację i w niewielkiej odległości od niej zrzuciliśmy plecaki, by przyjrzeć się panoramie od Kasprowego po Koszystą, a nade wszystko dać sobie chwilę wytchnienia. Już po chwili mieliśmy się przekonać, że był to pierwszorzędny pomysł.